Niektóre firmy świadomie rezygnują z negocjacji z resortem zdrowia, bo twierdzą, że bez ustawy refundacyjnej są w stanie zaoferować klientom niższe ceny. Efekt jest taki, że w przypadku niektórych produktów pacjent za nierefundowany oryginał w aptece płaci mniej niż za refundowaną kopię. Jak to możliwe?
Negocjacje w Ministerstwie Zdrowia są nastawione na obniżanie urzędowych cen leków. Inaczej mówiąc - kwot w cennikach. Tymczasem firmy nie zawsze mogą być tu elastyczne.
Ponieważ lek cały czas podlega ochronie patentowej w Europie, nie mieliśmy możliwości obniżenia ceny urzędowej. Mieliśmy przyjemność wziąć udział w negocjacjach, ale od razu zorientowaliśmy się, że umieszczenie tego leku na liście refundacyjnej przy takiej cenie, jaka była do zaakceptowania przez naszą centralę, spowodowałoby brak dostępu do tego leku dla pacjentów - tłumaczy Łukasz Zybaczyński, dyrektor firmy produkującej jeden z popularniejszych leków na astmę.
Dotychczas w Polsce producent obniżał cenę, oferując rabaty. Nowa ustawa tego zabrania. Dlatego, by stosować rabaty zdecydował się w ogóle zrezygnować z refundacji. W efekcie bez urzędniczej pomocy może oferować lek taniej niż konkurencja. W tej chwili cena produktu, po rabatach, kształtuje się w okolicach 20 złotych. Odpowiedniki na liście refundacyjnej kosztują od kilkunastu do nawet 40 złotych.
Jaki jest więc sens całej procedury negocjacji Ministerstwa Zdrowia i ustalania sztywnych cen, skoro bez nich przy zastosowaniu mechanizmów rynkowych ceny mogą być niższe?
Za lek, którego producent zrezygnował z refundacji, pacjenci płacą dziś o kilkanaście złotych więcej niż przed wejściem w życie nowej ustawy. Do leków refundowanych pacjenci muszą dopłacać od kilkunastu do nawet kilkudziesięciu złotych. Nie odczują więc ulgi, dzięki ministerialnym negocjacjom. Choć ulgę niewątpliwie odczuje samo ministerstwo. Tylko na tym, że producent leku na astmę zrezygnował z refundacji - zaoszczędzi 70 milionów złotych rocznie.
Dłuższa lista leków refundowanych nie dla wszystkich oznacza ulgę. Na pewno nie dla chorych na Alzheimera i ostrą formę padaczki.
Ministerstwo Zdrowia chwali się zaktualizowaną listą refundacyjną. Padają liczby: 216 nowych preparatów i 139 takich, których ceny udało się obniżyć. Sęk w tym, że ceny wielu leków - które znacznie zdrożały po wejściu w życie nowej ustawy refundacyjnej - nadal są na bardzo drogie.
Oszukani przez resort zdrowia na pewno mogą czuć się chorzy na Alzheimera. Co prawda na listę przywrócono jeden tańszy lek z ubiegłego roku, ale wszystkie preparaty, które po 1 stycznia drastycznie podrożały, utrzymały swoje ceny. Podstawowy lek w leczeniu Alzheimera nadal kosztuje ponad 200 złotych. Wbrew obietnicom, nadal 270 złotych kosztują plastry uwalniające odpowiednią dawkę leku. Tymczasem, jak mówią lekarze, to najbardziej korzystna forma dawkowania preparatu, która poprawia skuteczność terapii.
W niektórych przypadkach nowa lista leków refundowanych zamiast pomóc - utrudnia leczenie. Przykład to dzieci chore na fenyloketonurię. Ministerstwo Zdrowia ustaliło limit wiekowy dla preparatu Phenyl Free 2. Teraz jest refundowany tylko powyżej 8 roku życia, chociaż przepisywany był wcześniej również dla maluchów mających powyżej roku. Rodzicom proponuje się inny preparat - tyle, że dziecko musi go przyjąć dwukrotnie więcej. To jest nawet litr dziennie. Dziecko nie wypije tyle preparatu, bo jest niedobry w smaku i w takiej wysokiej ilości konsekwencją będą wymioty - powiedział nam pani Marta z Krakowa, mama trzyletniej Ani.
Na listę nie wrócił lek niezbędny chorym na mukowiscydozę. Przed 1 stycznia preparat był bezpłatny. Mimo poprawienia listy refundacyjnej w tej chwili lek wciąż kosztuje 22 złote.
Bez zmian pozostała też cena jedynego refundowanego środka na padaczkę, odporną na leczenie. Zamiast ceny ryczałtowej 3,20 złotego, za lek trzeba zapłacić - w zależności od dawki - od 35 do 75 złotych.
Wciąż 587 złotych kosztuje podstawowy zestaw do wstrzykiwań preparatu w leczeniu akromegalii (choroba spowodowana nadmiernym wydzielaniem hormonu wzrostu).