MR: Dlatego też były te momenty, że pewnego dnia wstawałeś, pakowałeś się, wychodziłeś do góry i tam już czekałeś, byłeś parę dni prędzej od tych, którzy wychodzili z bazy po tobie. Chciałeś tam spędzić samemu te godziny, te dni, i tam naładować energię?
W związku z tym, że mieliśmy tak dużą ekipę, to mieliśmy ustalone jasno, że kierowniczył będzie tej grupie Marek Klonowski, który wyjechał wcześniej. A skoro on wyjechał, to ktoś musiał przejąć ten temat... Ja odkryłem na tej wyprawie w sposób jednoznaczny, że po prostu nie nadaję się do kierowania ludźmi, zwłaszcza w górach, bo cała ta atmosfera gór, dla której ja tam jeżdżę i w której się nurzam, znika w tym momencie, kiedy musisz zacząć sterować ludźmi i mówić im, co mają robić albo czego mają nie robić. Trochę to zaburzyło cały ten układ i były takie sytuacje, że ja po prostu wychodziłem wcześniej w złej pogodzie w górę, dochodziłem do obozu II i okazywało się, że tam jest pięknie, tam nie ma złej pogody. Wychodzę powyżej pułapu chmur, całe zachmurzenie jest na dole, ja te chmury oczywiście widzę i pojawia się wewnętrzna radość. Nie dlatego oczywiście, że się cieszę, że chłopaki siedzą w tej chmurze i śnieg sypie im na głowę, ale że właśnie to wszystko jest takie proste. Wystarczy się przełamać i wyjść. Można pokonać te złe warunki, a okazuje się, że wyżej jest naprawdę piękne, niebieskie niebo. Tak wyszło, że ja to zrobiłem. Była to też jakaś forma ucieczki od grupy. Ja tak mam, że góry traktuję trochę ucieczkowo przed tym, co się dzieje tutaj wśród ludzi. Ten spokój tam w samotności jest właśnie taki intensywny i chyba teraz to też była właśnie taka forma ucieczki. Ale mieliśmy kontakt radiowy i cały czas informowałem chłopaków, co się dzieje u mnie na górze i parę dni później oni też wyszli.
BS: A czego twoim zdaniem zabrakło - jeżeli można w ogóle tak powiedzieć - w tym roku? Warunki, pogoda?
Po raz kolejny podjęliśmy próbę drogą Schella, która jest bardzo długa, nieprawdopodobnie długa. Teraz mam coraz większą tego świadomość. My nie mamy zbyt dużego doświadczenia na ośmiotysięcznikach i nie wiemy, co to znaczy długa albo krótka droga. Nam się wydawało, że Schell jest po prostu taki, jaki jest - jest zwykłą drogą, taką jak ma być droga.
BS: Trawers jest tam jednak potężny.
Potężny i okna pogodowe są bardzo króciutkie - 2-3-dniowe, samo przejście z przełęczy Mazeno, z 7000 metrów na drugą stronę pod kopułę szczytową wymaga minimum jednego dnia. Później jeden dzień trzeba poświęcić na atak szczytowy, zejście i powrót to kolejny jeden dzień. Trzy dni trzeba mieć murowanej dobrej pogody, żeby móc zadziałać na tej wysokości. Stwierdzam w tym momencie, że ta droga jest, jak na zimowe warunki, jak loteria, bo nigdy nie wiesz, czy będziesz miał trzy dni. Drugi raz byliśmy powyżej 7000 metrów i drugi raz miałem tę opcję przeskoczenia pod tę kopułę szczytową, ale to by nic nie dało, bo znalazłbym się pod nią i następnego dnia już jest załamanie pogody, są potężne wiatry i nie ma możliwości ucieczki. Wkraczasz sam w sidła.
BS: Mimo tego, że więcej słońca, teoretycznie cieplej, to jednak ta odległość robi swoje.
Do 7400 metrów, tam, gdzie dotarłem w zeszłym roku, można sobie działać. Chociaż całe wyjście z bazy do 7400 zajęło 21 dni, co jest w ogóle jakimś fenomenem i też nie mogłem w to na początku uwierzyć. Do 7400 jest słoneczko, a nawet jak jest wiatr zawsze jest gdzie się schronić między obozami, ale powyżej 7400 metrów ten trawers to już bardzo niebezpieczny moment. Raz, że jest bardzo wysoko i jest długi, dwa, że okna pogodowe są bardzo krótkie i jest ta obawa, że dotrzesz tam, załamie się pogoda i nie wrócisz stamtąd. Trzeba by wtedy ratować się jakąś ucieczką na stronę Diamir i powiedziałbym, że byłoby to bardzo stresogenne. Ten kolejny krok, który robisz tam w stronę kopuły szczytu może już być nieodwracalny. To psychikę bardzo poważnie obciąża.
MR: Obserwując twoje wyprawy, mam wrażenie, że ty tam maksymalnie minimalizujesz ryzyko. Wiesz, że jest tam groźnie i niekoniecznie warto ryzykować i pchać się na siłę. Co poczułeś więc w momencie, gdy dotarł do ciebie sygnał o lawinie, która zeszła w tym roku w czasie wyjścia Pawła Dunaja i Michała Obryckiego? Wydaje mi się, że to wyjście nie do końca pasuje do twojej filozofii i do tego, jak ty w tych górach byś się zachowywał.
Parę sytuacji złożyło się na całą tę historię, ale faktem jest, że u chłopaków chyba stało się coś z ambicją, ego zaczęło dominować. Coś ich ciągnęło, żeby wejść w ten kuluar. Zignorowali parę ostrzeżeń, które góra wysyłała i to, co widać też dookoła. Ale było tak, że oni chcieli wyjść i przetrzeć tego dnia drogę do obozu I. Był tam Karim Hayyat, był Sabdar - jego kolega. Przyszli pozbierać sprzęt pozostały po wyprawach. Byli zaskoczeni, że my tam jesteśmy. Chłopaki wyszli razem z Sabdarem i Karimem. Ja byłem spokojniejszy, że idą w czwórkę. Pomyślałem sobie ‘OK’. Mieliśmy być w kontakcie radiowym. Po dotarciu do ‘jedynki’ mieli od razu dać sygnał na radiu. W pewnym momencie Karim Hayyat i Sabdar wrócili. Nie doszli do obozu I. Mówią, że oni się wycofali, bo pojawił się problem z kolanem. Pytam o warunki śnieżne na drodze, a oni mówią, że jest całkiem spoko itd., więc to mnie trochę uspokoiło, ale o 15 ciągle nie było sygnału na radiu. Nawoływałem ich, ale się nie odzywali. Mniej więcej o 16:30 dostałem sygnał od Michała, że spadli z lawiną. Nie było za bardzo miejsca na myślenie, tylko od razu kombinezon i w górę. Bardzo szybka akcja. Za mną pobiegli od razu kucharze.
BS: Miejscowi wam pomogli.
Gdyby nie miejscowi, to Paweł i Michał... Przeżyliby raczej, bo na szczęście ta lawina zniosła ich bardzo nisko. Byli jakieś 300-400 metrów powyżej obozu ABC, ale teren był jednak ciągle bardzo niebezpieczny. Tam, gdzie nawet leżeli zrzuceni, jeszcze było niebezpiecznie, bo w każdej chwili coś tam mogło zejść.
BS: Oni widzieli już namioty ‘jedynki’ i to się urwało nad nimi...
Tak, byli 100 metrów od namiotów. Ponoć lawina zerwała się 4 metry od Michała i całe zbocze zaczęło sunąć. To jest tak potężna siła, że oni nawet nie wiedzieli kiedy, co, jak, i byli już 600 metrów niżej. Mają naprawdę niesamowite szczęście, że żyją i że wszystko dobrze się skończyło. To szczęście to jakiś zbiór różnych sytuacji - ukształtowanie terenu, ten śnieg... To wszystko spowodowało, że oni wyszli z tego w miarę cało i np. nie jeżdżą na wózkach.
BS: Wydobrzeli już całkowicie? Macie kontakt?
Paweł jeszcze się leczy. Ma jakiś problem z palcem u ręki, mały niedowład. Michał już wydobrzał, kręgi w porządku. Pawłowi też płuco już się odbudowało. Będzie z nimi dobrze, ale ja to przeżyłem bardzo mocno. Trauma potężna. Czułem się odpowiedzialny za nich i przed wyjściem ostrzegałem ich przed lawinami. Mówiłem, by ważyli każdy krok, a jednak gdzieś ich tam poniosło. Wciągnęli się, weszli w ten kuluar zupełnie bezmyślnie. Pozostawiło to mały sznyt na mojej psychice, bo dostrzegłem, jak dosłownie mały kawałeczek dzieli cię od tego, by doszło do tragedii i to zupełnie niepotrzebnej. Wystarczyło w pewnym momencie odpuścić i by tego nie było. Ale nie stało się tak i dlatego właśnie też moje przekonanie, że ja jednak albo w małych składach, albo samemu...
BS: Żeby nad wszystkim mieć kontrolę.
Kontrolę i też możliwość pracowania nad sobą jednocześnie. Pracować nad sobą jest łatwiej niż pracować nad grupą ludzi i mówić im, co mają zrobić, jak mają wyjść. Niestety jakoś nie odnajduję się w tej roli za bardzo.
BS: Mówiłeś o ucieczce w góry, rozumiem, że od życia codziennego. Jak to się poukładało po tej wyprawie? Już poradziliście sobie z rozliczeniem, wysłaniem nagród dla osób, które was wspierały?
Okazało się, że po powrocie musiałem się sprężyć z tym tematem, ale już powolutku kończę wysyłanie nagród. To jest 1100 osób, które nas wsparły na PolakPotrafi. Jeszcze zostało około 200 paczek do wysłania. Powolutku, powolutku to zamykam. Na szczęście ludzie są cierpliwi i nie atakują nas za bardzo. A prywatnie to już jest dłuższa historia. Może lepiej o tym nie wspominać... (śmiech).