"Ludzie faktycznie chodzą w maskach, ale nie widzę efektów, jeżeli chodzi o różnego rodzaju imprezy. (…) Myślimy, że jak przenieśliśmy imprezę z baru do własnego domu, to tam już jest bezpiecznie? No nie jest. (…) Doprowadzamy do tego, że te wszystkie obostrzenia, to, że ludzie tracą pracę, bankrutują firmy, nie przeniesie żadnego efektu" - przestrzegała w Porannej rozmowie w RMF FM dr Agnieszka Szarowska, lekarz zakaźnik i pełnomocnik dyrektora Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA ds. Covid-19. O swojej pracy mówiła m.in.: "Jutro muszę iść na dyżur 12-godzinny na SOR do mojego szpitala przy Wołoskiej i odbiorę - jak na wszystkich ostatnich dyżurach - kilkaset telefonów lekarzy z różnych miejsc z całej Polski (…) z błaganiem o pomoc".
"(Nowe obostrzenia) pomogą szpitalom, tym, którzy muszą trafić do szpitala, tym, którzy będą wymagali leczenia respiratorem. (...) Jeżeli wprowadzamy obostrzenia, efektów spodziewamy się najwcześniej po 3-4 tygodniach" - podkreślała dr Agnieszka Szarowska.
Jak zaznaczyła: "Gdybyśmy wszystkie te obostrzenia wprowadzili w sierpniu, kiedy było najmniej zakażeń, (...) wtedy byłaby szansa na to, że nie byłoby tego gwałtownego wzrostu (zakażeń). (...) A teraz mamy piekło".
Podkreśliła również, że skuteczność restrykcji zależy od ich powszechnego przestrzegania.
"Ludzie faktycznie chodzą w maskach, ale nadal nie widzę efektów, jeżeli chodzi o zgromadzenia publiczne, różnego rodzaju imprezy - to nadal jest, może przeniosło się z barów, z restauracji. W moim bloku dwa dni temu ciężko było nawet spać (...). Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wielkim jest to zagrożeniem. Myślimy, że jak przenieśliśmy imprezę z baru do własnego domu, to tam już jest bezpiecznie? No nie jest. (...) Doprowadzamy do tego, że te wszystkie obostrzenia, to, że ludzie tracą pracę, bankrutują firmy, nie przeniesie żadnego efektu" - alarmowała.
Opowiadając o realiach pracy w polskich szpitalach, dr Szarowska podkreślała: "Obawiam się tego, że jutro muszę iść na dyżur 12-godzinny na SOR do mojego szpitala przy Wołoskiej i odbiorę - jak na wszystkich ostatnich dyżurach - kilkaset telefonów lekarzy z różnych miejsc z całej Polski (...) z błaganiem o pomoc. (...) I ja muszę decydować, kogo mogę przyjąć, (...) muszę zdecydować się na tą wysoką specjalistykę. A są ludzie, którzy dzwonią, bo w powiatowym szpitalu jest ktoś z ciężkim zapaleniem płuc - a ja niestety muszę powiedzieć, że muszą dać radę sami".
O swoim szpitalu mówiła, że ma dwa problemy.
"Nie mamy już miejsca, żeby te respiratory układać, nie mamy miejsca na dodatkowe łóżka, szpital jest pełen, (...) a nie jest z gumy, nie rozciągnie się. Z personelem też jest trudno. My też chorujemy, my też się zarażamy (...)" - podkreślała dr Agnieszka Szarowska.
"Nikt nie mówił, że to będzie przyjemne. My po prostu mamy taki obowiązek. Zakładamy kombinezony, żeby (...) nie przenosić zakażenia. Jest duszno, zdarzają się omdlenia. Omdlenia są trudne ze względu na to, że taką osobę trzeba wynieść ze strefy skażonej w sposób bezpieczny, pomóc jej, a jednocześnie nie zarazić przy okazji rozbierania z tej maski, z kombinezonu, z przyłbicy. Nie jest to łatwe. Ale dajemy radę. Nie mamy innego wyjścia" - opowiadała również dr Szarowska.
Jak dodała: "Nikt nie zrozumie, jak się czuje w kombinezonie, jeśli sam tego kombinezonu nie założy. Tego się nie da wytłumaczyć, pokazać, opowiedzieć słowami".
Lekarka mówiła także o coraz większej liczbie przypadków zapalenia płuc w jej placówce.
"Możemy zaprzeczyć istnieniu wirusów, bo ich nie widzimy. Niektórzy już kilkaset lat temu podchodzili do medycyny: ‘nie widzę, więc tego nie ma’. Okej. Nie ma wirusa. Ale w takim razie co powoduje ciężkie uszkodzenia płuc, które widzimy w tomografiach, w badaniach klinicznych?" - pytała.
Jak przekonywała, nie ma innego wytłumaczenia niż zakażenie koronawirusem.
"Tego wcześniej nie było. (...) Mieliśmy pojedyncze przypadki: raz do roku, dwa razy do roku. Wyjątkowo rzadko się zdarzały. Teraz takich przyjęć mamy w szpitalu kilkadziesiąt w ciągu doby" - podkreślała dr Agnieszka Szarowska.
Robert Mazurek: Zamknięte bary i restauracje. Dzieciaki z podstawówek powyżej czwartej klasy na nauczanie zdalne. Zakaz wychodzenia z domu dla seniorów. Parę innych obostrzeń. Czy to pomoże?
Dr Agnieszka Szarowska: Pomoże szpitalom, pomoże tym, którzy muszą trafić do szpitala, tym, którzy będą wymagali leczenia tlenem, leczenia respiratorem. Dzięki tym wszystkim - trudnym dla nas - obostrzeniom. Dla mnie też. Też jestem matką, też mam dziecko akurat w czwartej klasie, gdzie będę musiała zorganizować opiekę, a odmówić w pracy, nie pójść do pracy? Na to nie mogę sobie pozwolić. Musimy zdawać sobie z tego sprawę, że te wszystkie obostrzenia mają przede wszystkim na celu to, żebyśmy trochę zwolnili, jeżeli chodzi o ilość zakażeń na dobę.
Pani doktor, ja przypomnę, że tydzień temu wprowadzono obostrzenia. One nam się wtedy wydawały surowe. Połowę Polski zamknięto w czerwonej strefie. I co? Miało to się zastopować. A mówimy o sytuacji pięciu tysięcy zakażeń w tamtym momencie. Teraz mamy 12 tysięcy, a słyszymy, że może być 15. I to po tygodniu tych obostrzeń. Teraz już powinny być efekty tamtych obostrzeń, chyba że się mylę.
Niestety nie. Jeżeli chodzi o wirusa, nawet ta długość kwarantanny to u nas jest to minimum 10 dni. To jest dowód na to, że ten wirus może rozprzestrzeniać się nawet w ciągu 10 dni, następuje transmisja. W związku z tym, jeżeli jedna osoba jest zarażona, zarazi kolejną, kolejna w ciągu tych 7 do 10 dni rozwinie objawy i dopiero wtedy też może zarażać kolejne osoby. Jeżeli wprowadzamy takie obostrzenia, efektów spodziewamy się najwcześniej po 3-4 tygodniach. To nie jest tak, że dzisiaj wprowadzimy obostrzenia, dzisiaj nie wychodzimy z domu - od jutra będzie lepiej.
To na pewno - od jutra lepiej nie będzie.
Przez obostrzenia prowadzili w sierpniu, gdy było najmniej zakażeń, gdzie tych transmisji było naprawdę niewiele - wtedy byłaby szansa na to, że nie będzie tego gwałtownego wzrostu.
Pan pamięta pani nastroje w sierpniu? W sierpniu nastroje były takie, że "hulaj dusza, piekła nie ma", jesteśmy nieśmiertelni.
I teraz właśnie mamy piekło.
Pani mówi, że efekty obostrzeń, które wprowadzono tydzień temu, będą najwcześniej za dwa - trzy tygodnie...
Pod jednym ważnym warunkiem: że społeczeństwo zastosuje się do tych obostrzeń. Ja będąc w Warszawie widzę ludzi w maskach, z czego bardzo się cieszę. Ludzie faktycznie na ulicach, w tramwajach, chodzą w maskach. Ale nadal nie widzę efektów, jeżeli chodzi o zgromadzenia publiczne, jeżeli chodzi o - niestety - różnego rodzaju imprezy. To nadal jest. Może przeniosło się z barów, z restauracji. W moim bloku dwa dni temu ciężko nawet było spać ze względu na to, że wieczorem odbywała się kilka pięter wyżej na pewno znacznie liczebna impreza. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, jak wielkim jest to zagrożeniem. Myślimy, że co? Że przenieśliśmy imprezę z baru do własnego domu, to już tam jest bezpiecznie? Nie jest. Jeżeli urządzamy sobie urodziny, jeżeli urządzamy chrzciny, jeżeli urządzamy jakąkolwiek imprezę, owszem, chcemy się spotkać ze znajomymi, ale doprowadzamy do tego, że i siebie, i innych narażamy na to, że zakażenie będzie roznoszone, i że te wszystkie obostrzenia i to wszystko, że ludzie tracą pracę, że restauracje zamykają, że bankrutują firmy... My doprowadzamy do tego, że nie przyniesie to żadnego efektu. Nie przyniesie żadnego skutku.
Przestrzega pani, że sami musimy wziąć za to wszystko odpowiedzialność. Tak, to prawda. To brzmi bardzo poważnie. To ja mam pytanie poważne, chociaż może zabrzmieć żartobliwie. Bardzo wielu z nas, rodziców ma dzieci w wieku nastoletnim. I teraz pytanie brzmi: czy można im pozwalać na spacery? Nie mówię: na siedzenie w kawiarniach - one zresztą będą zamknięte. Ale czy można ich wypuszczać na spacery? Na randki?
Nie utrzymam młodzieży w domach. Jeżeli będzie to randka czy spacer z jedną stałą koleżanką czy kolegą, to tak. Ale starajmy się wpoić im te proste zasady, że trzymamy się jednak w odległości dwóch metrów od innych osób...
Całowanie się na dwa metry - to jest dość kłopotliwe. Spróbujmy ich przekonać.
Ale pod warunkiem, że z jedną osobą. Wtedy zatrzymajmy się na tej jednej osobie, jeżeli to jest nasz stały partner, nasza stała sympatia, to niech tak będzie.
"10 tysięcy zakażeń dziennie to górna granica możliwości systemu, który w tej chwili działa" - tak mówił u nas parę dni temu doradca premiera do walki z koronawirusem prof. Andrzej Horban. No cóż mogę powiedzieć? Co pani czuje, jak słyszy, że 12 tysięcy zakażeń to nowy wynik dobowy? A słyszymy, że może być jutro 15 tysięcy.
Ja przede wszystkim obawiam się tego, że jutro muszę iść na dyżur 12-godzinny na SOR do mojego szpitala na Wołoskiej i będę odbierała - tak jak na ostatnich wszystkich dyżurach, które tam miałam - kilkaset telefonów z różnych miejsc, z całej Polski. Dzwonią lekarze z innych ośrodków z błaganiem o pomoc. A ja? W pewnym momencie u mnie w szpitalu miałam siedem miejsc, pięć miejsc. Ja muszę decydować, kogo mogę przyjąć. Ja muszę zdecydować, kogo mogę przekazać do mnie do szpitala. W związku z tym muszę zdecydować się na tę wysoką specjalistykę. A są ludzie, którzy dzwonią, bo w powiatowym szpitalu jest ktoś z ciężkim zapaleniem płuc. Niestety, muszę powiedzieć, że muszą dać radę sami.
To są dramatyczne sytuacje. Czy w szpitalu wszystko jest? Czy wam czegoś nie brakuje? Pytam sprzęt, maski, respiratory.
Nasza dyrekcja już w marcu zadbała o to, żebyśmy mieli wszystko. Mamy odpowiednie zabezpieczenie, mamy maski, fartuchy kombinezony, mamy wszystkie środki ochrony osobistej. Jeżeli chodzi o sprzęt też jest. Są respiratory.
A czy są lekarze, czy są specjaliści? Bo mówi się, że to jest właśnie wąskie gardło. Możemy kupić respiratorów, łóżek szpitalnych. Ale ktoś to musi obsługiwać. Ktoś, kto umie.
My mamy dwa problemy. Nie mamy już miejsca, żeby te respiratory układać. Nie mamy miejsca na dodatkowe łóżka. Cały szpital jest pełen. Więc to jest nasz problem, że nie mamy miejsc, żeby było więcej łóżek. Szpital nie jest z gumy, nie rozciągnie się. Jeżeli chodzi o personel - z personelem też jest trudno. My też chorujemy. My też zarażamy się na mieście. No, bardzo wyjątkowo zdarzały się zarażenia u nas w pracy. Jednak stosujemy się do naszych procedur, więc ogniska są ograniczane bardzo szybko, jeżeli chodzi o zakażenia wewnętrzne. Ale mamy szansę zarażenia się na mieście, zarażenia się od innych osób, jeśli nie przestrzegamy zasad i nie stosujemy się do tych zaleceń.