"Lekarz leczy, natomiast ja wśród nich żyję, ja z nimi mieszkam. Ja... ich kocham" – tak o swojej pracy z trędowatymi w Indiach mówiła w Popołudniowej rozmowie w RMF FM dr Helena Pyz, która od ponad trzech dekad zajmuje się chorymi w ośrodku rehabilitacji Dżiwodaja w Indiach. W rozmowie z Marcinem Zaborskim opowiadała o trudnych społecznych relacjach z chorymi na trąd."„Na ulicy witam się z trędowatymi. Na to wytrzeszczone oczy i odwracanie wzroku jest powszechne. Ja się z nimi witam serdecznie. Niekoniecznie rzucamy się sobie na szyję, ale rozmawiam z nimi, śmiejemy się z czegoś. To budzi jakieś takie... wielkie zdziwienie". Lekarka i świecka misjonarka podkreślała, że coraz częściej zdarzają się pozytywne reakcje. "Widzą, że to są moi znajomi - ci żebrzący ludzie, którzy idą ulicą. Wrzucą jakiś datek. Czasem, żeby mnie pochwalić też za taką reakcję" – tłumaczyła.

Marcin Zaborski, RMF FM: Mówi pani: Mam przywilej. Ten przywilej polega na tym, że mogę dotknąć trędowatych. Nie wszyscy to pewnie rozumieją, ba! Pewnie nawet nie wszyscy lekarze to rozumieją.

Dr Helena Pyz: Myślę, że ci lekarze, którzy stykają się czasem z trędowatymi, być może myślą podobnie. Aczkolwiek jest to wyjątkowe miejsce, wyjątkowy stan. Bo lekarz leczy, natomiast ja wśród nich żyję, ja z nimi mieszkam. Ja ich kocham.

No i pani mówi, że to przywilej dotknąć chorych, mówi pani, że ich kocha. A chorzy mówią do pani: "Mami".

Tak, tak się przyjęło.

Mama.

To jest trochę zależne od tego, że stosunki międzyludzkie w Indiach są bardzo rodzinne. Bardzo serdeczne. I mieć taki - no właśnie - przywilej, że jest się czyjąś ciocią, niekoniecznie właśnie po krwi, niekoniecznie są to więzy najbliższe... Do spotkanego pana mówi się "wujku" przez szacunek. Nie mówi się "proszę pana", czy po imieniu. W ogóle imion się nie używa, więc nie wiem, czy ktoś pamięta, że ja jestem Helena w Indiach. Natomiast właśnie "mami" - taki przydomek mi kiedyś dano, a potem to już inni powielają. Dla wielu już byłabym babcią pewnie, czyli "nani". Ale ciągle jestem "mami".

Dlaczego miejscowi lekarze w Indiach nie chcą leczyć, nie chcą zajmować się trędowatymi?

Chcą czy nie chcą... Czasem ci w państwowej służbie zdrowia muszą, no bo jeżeli pacjent się zgłosi, to jakoś nie mogą mu odmówić. Natomiast prywatni lekarze zwyczajnie, dla kariery, dla pieniędzy nie będą się zajmować kimś, kto po pierwsze nie zapłacił, a po drugie odstraszy innych pacjentów. Ciągłe mity, że to jest strasznie groźna choroba... jest to choroba zakaźna, ale że zagraża innym? To powoduje, że ludzie nie chcą się stykać z ludźmi innymi, którzy mają znak zewnętrzny. I to jest dopiero bzdura, ponieważ znak zewnętrzny nie świadczy o chorowaniu, tylko o tym, że przebył chorobę i że ma powikłania po tej chorobie. Pacjent, który zetknął się z trądem, to zna. Natomiast inni tego nie wiedzą i brzydzą się, boją się. Trochę to jest też związane z hinduizmem, z wiarą. Oni myślą, że jak człowiek jest chory, to być może w poprzednim wcieleniu na przykład jakoś zawinił sam sobie.

Pani pomaga ludziom, którym nie wszyscy chcą pomóc. Pytanie, czy to się wszystkim w Indiach podoba?

Podejrzewam, że może się nawet nie podobać władcom, którzy tam decydują o rozmaitych rzeczach dotyczących trędowatych. Bo właściwie pomaganie powoduje, że oni dłużej żyją. Na przykład, że choroby, które mogłyby zakończyć ich życie - jakoś ja im przeciwdziałam.

I żyjąc z tymi wykluczonymi - bo trędowaty to wykluczony...

Tak.

...staje się pani też poniekąd wykluczona?

Zdarza się. Zdarza się, że ktoś mnie nie widzi, nie chce zobaczyć. Zdarza się. Ale spotykam się też na przykład z akceptacją słowną i absolutnie negatywnym zachowaniem - w sensie: Nie udzielę tego podpisu, bo mogę go udzielić lub nie - urzędnik. Albo załatwię tę sprawę albo nie. Obsłużę albo nie obsłużę. Nie, niekoniecznie muszą mi wszyscy dogadzać, tylko dlatego że jestem biała. Na przykład właśnie z powodu tego, że jestem biała, chętnie by zadziałali pozytywnie, bo wiadomo, że za mną stoją jakieś pieniądze. Natomiast jak zobaczą napis na samochodzie, że to jest trąd - "leprosy" - to już różnie reagują.

I zdarza się, że mówią do pani głośno: "Jesteś nie nasza"?

Zdarzyło mi się, tak. A szczególnie, jak na przykład na ulicy witam się z trędowatymi. Na to wytrzeszczone oczy i odwracanie wzroku jest powszechne. Ja się z nimi witam serdecznie. Niekoniecznie rzucamy się sobie na szyję, ale rozmawiam z nimi, śmiejemy się z czegoś. To budzi jakieś takie... wielkie zdziwienie. A czasem reagują pozytywnie. Widzą, że to są moi znajomi - ci żebrzący ludzie, którzy idą ulicą. Wrzucą jakiś datek. Czasem, żeby mnie pochwalić też za taką reakcję.

A kiedy pomyślała pani sobie: Tu jestem u siebie. Tu, w Dżiwodaja, w Indiach. Nie w Warszawie na Woli, nie w Ząbkach, nie w Drewnicy?

Dawno. Trzydzieści lat temu prawie. Jakieś dwa, trzy miesiące po przyjeździe. Przyjechałam w lutym 1989 roku, a to było w kwietniu. Pomyślałam sobie wtedy, to była nieudana wyprawa do przychodni wyjazdowej. Zepsuł się samochód, przyjechałam, nie było już ani jednego pacjenta. Ale myśmy na tej drodze musieli cztery godziny odczekać na naprawę. I sobie pomyślałam, patrząc na moich współpracowników, jak się pocili, jak się dwoili i troili, żeby mi na przykład przesuwać siedzenie w taki cień rachitycznego drzewka... Pomyślałam sobie, że tylko to jest potrzebne, żebym była z nimi, żeby ten mój pot wciekał w tę samą ziemię, co ich pot. Tu chcę być.

Co wiedziała pani o trądzie wtedy, gdy ponad 30 lat temu zdecydowała się pani na wyjazd do Indii, czyli gdzieś w 1987 roku...

Nawet w 1986 roku, na jesieni.

...się pojawiła?

Nic. Nic. Bardzo przykro się przyznać do tego i powinnam się może tego wstydzić. Zresztą przez okres przygotowań niewiele zrobiłam, żeby swoją wiedzę na temat trądu powiększyć. Nie bardzo wierzyłam, że w Europie... W Polsce wtedy przecież nie mogłam jechać sobie gdzieś tam do Europy, że się czegoś więcej nauczę. Więc praktycznie nic nie zrobiłam.

Nic pani nie wie, może pani ewentualnie w tamtym czasie zajrzeć do encyklopedii PWN. 

Wyłącznie.

Przeczytać, że trąd to jest przewlekła choroba, że zarażenie następuje po długotrwałym, bezpośrednim kontaktowaniu się z chorą osobą, itd. Jest pani lekarzem, więc to troszkę pewnie pomaga. Ale nie jest pani specjalistą od leczenia trądu ani chorób tropikalnych. Nie zna pani języka. I co? Leci pani do Indii? 

Tak.

Tak po prostu? 

Wsiadam w samolot i lecę. Muszę najpierw zdobyć paszport i wizę, to nie jest takie proste. I bilet.

Trochę to trwało, od tej pierwszej myśli do wylotu. 

Trwało. Nawet zaproszenia nie dostałam od razu, bo w tym czasie założyciel ośrodka ciężko chorował, jego współpracownica myślała o leczeniu i ratowaniu go, a nie o przyjeździe następnego lekarza. Także to potrwało rzeczywiście.

I nikt wtedy nie próbował odwieść pani od tego pomysłu, nikt nie mówił, że to jest szaleństwo i nie pytał: "Hela, jak sobie dasz radę? Przecież sama być może potrzebujesz pomocy, bo też zmagasz się z chorobą?"

Szeroko się tym nie chwaliłam. Moja rodzina o tym wiedziała, moi najbliżsi, przyjaciele rozmaici, nikt nie usiłował odwodzić, bo mnie znali i wiedzieli, że się i tak nie dam odwieść.


Ale wiedzieli, że kiedy miała pani 10 lat, zachorowała pani na chorobę Heinego-Medina. 

Wiedzieli, że doskonale sobie ze swoim kalectwem radzę. Chodziłam po prostu utykając na nogę, ale przecież nie nogami się pracuje jako lekarz, więc to nie był problem.

"Oczywiście zaniepokoiło mnie to, że nie znam żadnego języka poza łaciną i rosyjskim, ale usłyszałam: wszyscy rozumieją język miłości". Tak pani powiedziała.

Tak. Dokładnie tak.

Rozumieli? Na miejscu?

Gesty rozumieją, gesty przyjazne jak najbardziej. Uważam, że czasem spotykam się z niezrozumieniem, z opacznym rozumieniem, ponieważ Hindusi też mają trochę inne gesty. Nawet gesty. Więc zdarzało się. Mina - oni na przykład nie umieją, mają inną mimikę. I jak na przykład siedziałam zamyślona, to oni pytali co się stało, zaniepokojeni, że być może jestem smutna. A oni na przykład nie wyrażają jakiejś wdzięczności, nie umieją tego. Ani gestem ani słowem. Także to są takie rzeczy, że bywały nieporozumienia oczywiście. Ale większych nie stwierdzałam.