Na rynku ukazała się właśnie książka Pawła Żuchowskiego pt. "Uzdrowił mnie Jan Paweł II". Na RMF 24 publikujemy fragment tej pasjonującej opowieści o spotkaniu naszego amerykańskiego korespondenta z Floribeth Morą Diaz i kulisach jego wyprawy do Kostaryki.
Gdy obudziłam się, usłyszałam głos: "Wstań. Nie lękaj się". Byłam już wtedy sparaliżowana. Zerknęłam na zdjęcie Jana Pawła II, jego ręce... ruszały się. Znów usłyszałam: "Wstań. Nie lękaj się". Odpowiedziałam "Tak, Panie" i wstałam.
Byłem akurat w kuchni. Mojej żonie Floribeth dawano miesiąc życia, była bardziej martwa niż żywa. A ona stanęła w drzwiach i powiedziała: "Jestem zdrowa". Dla mnie to było coś zaskakującego, aż niewiarygodnego.
Ten fragment wywiadu z Floribeth Morą Diaz oraz jej mężem Edwinem Antoniem Arce Abarcą najbardziej utkwił mi w pamięci. Zanim jednak spotkałem się z nimi, zanim usłyszałem ich historię, dziesiątki myśli krążyły mi po głowie. O co będę ich pytał? Jak poprowadzić rozmowę? O tym myślałem kilkanaście godzin wcześniej na pokładzie samolotu lecącego do stolicy Kostaryki, San José. Nie byłem pewien, co mnie czeka na miejscu i jak dotrę do Tres Rios, gdzie mieszka kobieta, której niewytłumaczalne z punktu widzenia lekarzy uzdrowienie nazwano cudem. To właśnie ten cud pozwolił na kanonizację Jana Pawła II.
Nim wsiadłem na pokład samolotu, nawiązałem wprawdzie kontakt z kimś miejscowym, z kimś, kto miał być moim przewodnikiem, ale nie miałem pojęcia, kto to jest i jak wygląda. Mieliśmy się spotkać następnego dnia w hotelu. Gdy wychodziłem z domu, zaniepokojona żona rzuciła tylko "zostaw mi wszystkie adresy miejsc, gdzie się zatrzymasz, i nazwiska osób, z którymi się zobaczysz". Lidka - też dziennikarka - zdawała sobie sprawę, że lot w nieznane, w pojedynkę, spotykanie się z człowiekiem, który w tej części świata równie dobrze może być handlarzem narkotyków czy zwyczajnym oszustem to nie jest najlepszy pomysł. Zasiała ziarno paniki, ale mówię - dam radę. Po siedmiu godzinach lotu maszyna wylądowała na lotnisku w stolicy, San José. Za oknem było już ciemno. Samolot ostro schodził w dół. Następnego dnia zrozumiałem, dlaczego. San José otaczają góry i pilot nie może lądować sukcesywnie, delikatnie obniżając pułap. Na lotnisku spędziłem jeszcze prawie półtorej godziny. Najpierw kontrola dokumentów. Pytania o cel podróży. Potem jeszcze spowiedź przed celnikiem. Co mam w walizce. Czy nie mam owoców lub warzyw albo czegoś, co zamierzam sprzedać. Wszystko jest moje i wszystko zabiorę z sobą - zapewniałem, kiedy celnik zaglądał do walizki pełnej przewodów i urządzeń potrzebnych reporterowi w pracy. Nie wziąłem jednego rejestratora dźwięku, a trzy - na wszelki wypadek.
Kiedy wyszedłem z terminalu, uderzył mnie gorący podmuch powietrza. Prawie 30 stopni i tłum taksówkarzy zachwalających swoje samochody. Przezornie ustaliłem cenę przejazdu do hotelu, nim wsiadłem do taksówki. Kierowca ucieszył się, bo dobrze wiedział, że jestem pasażerem samolotu, który właśnie przyleciał ze Stanów Zjednoczonych. Czuł zapach dolarów, a nie lokalnej waluty. Okazało się nawet, że może się na chwilę zmienić w kantor na kółkach i skupić wszystko, co mam. Ruszyliśmy. Ciszę przerwał ryk silnika. Nad dachem taksówki przeleciał samolot. Lotnisko znajduje się tuż przy czymś, co tu nazywa się autostradą. Pasy startowe ogrodzone są wątpliwej jakości płotem. Zaraz dalej pierwsze budynki; wyglądają jak rozlatujące się altanki na polskich działkach. Z tą różnicą, że tu wszystkie są spętane drutem kolczastym, by odstraszyć złodziei. Nie wychodź z hotelu po zmroku - rzucił krótko taksówkarz i rozpoczęliśmy rozmowę. Szybko dowiedziałem się, że miesięcznie w przeliczeniu zarabia 800 dolarów, a miejscowi wolą, gdy płaci się im zielonymi. W centrum jest bezpiecznie. Dalej uważaj! Patrz, co jesz! To ostatnie miałem potem w uszach w kolejnym dniu mojej wizyty w Kostaryce, kiedy w metalowej, powyginanej misce podano mi do jedzenia zupę, w której wylądowało chyba wszystko, co urosło na okolicznych drzewach i palmach. Sina zupa w kolorze podobnym do wody w kałuży postawiła mnie jednak na nogi po szaleńczej jeździe serpentynami gdzieś między stolicą Kostaryki a granicą z Panamą. I uważaj na węże! - dodał kierowca. Wciąż myślał, że jestem turystą, który zapragnął zwiedzić Amerykę Łacińską. Nocy właściwie nie przespałem. W hotelu zatrzymało się bowiem kilka żeńskich drużyn biorących udział w Copa Mundial Femenina Costa Rica 2014. Dziewczyny grające w piłkę nożną po sportowych emocjach postawiły na integrację. Dobrze bawiły się w pokojach i na hotelowych korytarzach. Zastanawiałem się nawet czy będą w stanie następnego dnia kopnąć w piłkę.
Paweł Żuchowski o tym, dlaczego zdecydował się na napisanie książki