Rosja nie odpuści Ukrainy. Nie z powodu historii ani tego, że trzecia część ludności tego kraju mówi po rosyjsku. Nie ze względu na tranzyt gazu ani nawet dumę Władimira Putina. Stawką jest utrzymanie mocarstwowej pozycji Rosji, jako siły niezależnej od Zachodu.
Wszyscy znamy obrazki z silnym prezydentem Putinem. Nurkuje, lata, strzela, zwycięża. Z nagim torsem i niewybrednym językiem jest zupełnie inny niż politycy na Zachodzie - ułożeni, poprawni i postępowi. Wizerunek silnego człowieka koresponduje nie tylko z potrzebami rosyjskiego społeczeństwa, ale również z ambicjami państwa, przed którym przez lata drżał zachodni świat. Sam Władymir Putin wydaje się przywiązywać ogromną wagę do swojej roli człowieka-symbolu silnej Rosji. Jego duma to ważny, ale jednak niewystarczający powód, dla którego rosyjskiemu prezydentowi może przyjść do głowy zastosowanie gruzińskiego wariantu na Ukrainie.
Według nowych informacji nie Unia Europejska, ale Międzynarodowy Fundusz Walutowy, miałby przy poparciu Niemiec i Stanów Zjednoczonych, zasilić miliardami nowe władze w Kijowie. W Moskwie uznaje się za oczywistość, że bez zachodniego poparcia skuteczna rewolucja na Ukrainie w ogóle nie byłaby możliwa. Tezie tej towarzyszy przekonanie, że za deklarowanym poparciem dla wolności i demokracji kryje się chęć osaczenia Rosji oraz czerpania zysków z ukraińskich bogactw naturalnych. Wskazuje się przy tym na podobieństwa rewolucji na Ukrainie z wcześniejszymi podobnymi przewrotami, np. w Gruzji. Władza na Kremlu musi obawiać się jak ognia ukraińskiej zarazy i powtórzenia się podobnego rewolucyjnego scenariusza w Rosji.
Przyczyn determinacji Rosji jest jednak więcej. Choćby wspólna historia, przekonanie, że Kijów jest źródłem rosyjskiej cywilizacji. Nieprzypadkowo kilka lat temu - jak donosiła prasa - Władimir Putin rzucił w rozmowie z Georgem Bushem: "Ukraina nawet nie jest państwem". Według podobnych relacji Putin już dawno miał ostrzegać, że w razie próby włączenia Ukrainy do NATO, Rosja byłaby gotowa dążyć do rozbicia kraju, wspierając choćby separatystyczne nastroje na Krymie.
Gaz - to kolejny powód, dla którego ludziom rządzącym dziś Rosją trudno byłoby się pogodzić z zachodnim kursem Ukrainy. Po pierwsze Ukraińcy są głównymi odbiorcami tego surowca z Rosji, a zwrot ku Zachodowi przyspieszyłby poszukiwania alternatywnych źródeł zaopatrzenia i zmniejszył wielomiliardowe wpływy Gazpromu. Po drugie, obecność na Ukrainie takich koncernów jak Chevron, czy Shell oznacza możliwość zwiększenia rodzimego wydobycia i stopniowego uniezależnienia od rosyjskiego gazowego szantażu. Wreszcie po trzecie, mimo rozbudowy gazociągu przez Bałtyk i budowy nowego, przez Morze Czarne, przez Ukrainę wciąż biegnie najważniejsza droga eksportu rosyjskiego gazu do Europy.
Dorzućmy do tego jeszcze komplementarność przemysłów zbrojeniowych obu krajów i kwestię bazy rosyjskiej marynarki wojennej na Krymie. Fabryki na wschodzie Ukrainy nadal stanowią źródło zaopatrzenia dla rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego, szczególnie przy produkcji helikopterów, samolotów i budowie okrętów. Rosja z pewnością nie wyobraża też sobie rezygnacji z bazy w Sewastopolu, szczególnie że niedawne porozumienie Moskwa - Kijów w sprawie pomocy finansowej dla Ukrainy, zawierało klauzulę ułatwiającą Rosjanom rozwój bazy Floty Czarnomorskiej.
Wszystkie powyższe powody bledną jednak wobec ostatniego. Gazeta Wall Street Journal pisze dziś o tym, że nowa Ukraina zasługuje na miejsce nie tylko w Unii Europejskiej, ale i NATO. To tylko potwierdza obawy Moskwy, że perspektywa pełnej politycznej westernizacji Ukrainy może skończyć się kiedyś budową na ukraińskiej ziemi baz wojskowych NATO albo może amerykańskich.
Na to Moskwa nie może sobie pozwolić.