NATO stwarza siły natychmiastowego reagowania, które mogą być przerzucane do Polski i innych krajów wschodniej części paktu. Rządzący Polską politycy przedstawiają tę decyzję jako sukces i dowód, że w razie potrzeby Amerykanie, Anglicy i Francuzi są gotowi umierać za Białystok i Lublin, podobnie jak za Rygę, Konstancę albo Złote Piaski. Czy aby na pewno? Skoro Polska, kraje bałtyckie, Rumunia i Bułgaria są równoprawnymi członkami NATO, dlaczego u licha ma ich w razie zagrożenia bronić coś w rodzaju sił ekspedycyjnych?
Nasze władze powtarzają, że zrobiły, co mogły, by na naszej ziemi pojawiły się prawdziwe bazy wojsk NATO czy USA. Nie rotacyjne, w których przez jakiś czas szkoli się kilkuset żołnierzy, i nie doskokowe, w których zachodnie armie pojawiałyby się w razie zagrożenia, ale takie z prawdziwego zdarzenia, choćby dla małej liczby żołnierzy, ale na stałe.
Nie udało się. Dla Berlina, Paryża i Rzymu takie posunięcie byłoby niedopuszczalną prowokacją wobec Rosji, której Zachód obiecał kilkanaście lat temu, że stałych baz NATO w byłych krajach bloku sowieckiego nie będzie. Co prawda, Władimir Putin umiarkowanie dochowuje swoich zobowiązań i zamienił sobie nawet w wojskową bazę cały ukraiński Krym, ale cóż, Niemcy mają swoje interesy, które niekoniecznie muszą być tożsame z naszymi.
Bliższe naszym są interesy Anglosasów i to na nich możemy teraz liczyć. Premier David Cameron wyszedł nawet przed szereg i pierwszy ogłosił konkretny wkład do międzynarodowych sił natychmiastowego reagowania. Gorsza rzecz, że ze strony pragmatycznych Anglosasów od razu pojawia się życzenie udziału naszego wojska w kolejnej operacji w Iraku.
Można traktować budowę szpicy jako pewien sukces, pierwszy krok, oznakę zmiany myślenia o Rosji i pewnej reorientacji NATO z Bliskiego i Dalekiego Wschodu z powrotem na "wschód" w naszym rozumieniu.
Oczywiście siły natychmiastowego reagowania w przewidywalnej przyszłości posłużą raczej jako odważnik na szalach międzynarodowej polityki i argument w dyplomatycznych debatach niż jako desant, który miałby pomóc polskiemu wojsku w walce z ewentualną agresją ze wschodu. Na razie Rosja jest przecież zajęta Ukrainą i niedostatecznie zdeterminowana czy osaczona, by ruszać na zachód.
Wzorem litewskiej prezydent, która sugeruje, że bez pomocy NATO będzie mieć za kilka lat w swoim kraju rosyjskie czołgi, warto jednak myśleć o przyszłości i nareszcie spoważnieć, bo czasy polsko-rosyjskiej ostentacyjnej niby przyjaźni z 2010 roku już nie wrócą.
Dlatego po zakończeniu szczytu NATO pojawiają się konkretne pytania: czy te siły w ogóle byłyby narzędziem skutecznej obrony? Czy przerzucenie w ciągu dwóch do pięciu dni kilku tysięcy żołnierzy mogłoby zmienić równowagę sił w razie konfliktu? Jak to wojsko byłoby wyposażone? Gdzie, na jakiej linii, miałyby nas bronić te oddziały? Mam nadzieję, że nie tylko w... Szczecinie.