Szukając letniej pracy dla dorastającego syna znalazłem jeszcze jeden powód, żeby żałować upływu czasu. Świat się zmniejszył i stoi przed nim otworem. Internet pozwala znaleźć pracę za granicą bez ruszania się z domu, a polskie dochody, chociaż wciąż niższe niż w bogatym świecie, nie zmuszają już do zabierania w drogę zapuszkowanego wyżywienia.
Przy okazji zamieniłem się w zrzędzącego ojca, serwując przyszłemu globtroterowi historię z końca ubiegłego wieku, zaczynającą się od formułki "za moich czasów...". Wtedy praca w Skandynawii nie była przecież legalna. Miała wielką zaletę, bo w dwa miesiące zarabiało się tyle, co rodzice w Polsce przez pół roku, ale za pierwszym razem płynęło się przecież w ciemno, pytając ludzi na prowincji o dorywcze zajęcia.
Dziś dzięki internetowi w godzinę skompletowaliśmy listę sezonowych ofert z całej Europy, dla niewykwalifikowanego osiemnastolatka. Dzięki znajomości języków można rozszerzyć poszukiwania poza zmywanie, zbieranie truskawek albo malin, warzyw czy tulipanów. Przykład: sprzedawca napojów na greckiej plaży, przy hotelu pełnym angielskich emerytów. Dodatkowo sprzątanie i udzielanie prostych informacji. Można próbować. Jeszcze lepsze: pomoc kuchenna w restauracji ośrodka wypoczynkowego na Korsyce. Pełne szkolenie i wyżywienie. Zakwaterowanie w namiocie, ale minimalna miesięczna pensja, jak by nie było od tego miesiąca podniesiona przez rząd w Paryżu do 1457 i pół euro.
Za dwa trzy lata - rozmarzyliśmy się - można wybrać się jeszcze dalej. Polska ma przecież umowy typu Working Holiday Scheme z Nową Zelandią i Kanadą. Polacy mogą tam legalnie pracować, nawet przez rok, pod warunkiem, że mają kieszonkowe i pieniądze na bilet powrotny oraz trzydzieste urodziny przed sobą. Szkoda, że nie jestem młodszy.