Bałem się, że zobaczę na ekranie polskiego Jamesa Bonda – może nieco siermiężnego, ale zabójczo pewnego siebie, przebojowego i nieomylnego. Myślałem, że Pasikowski może powtórzyć błąd Andrzeja Wajdy i stworzyć postać pomnikowego herosa, którego nie da się polubić, a tym bardziej zrozumieć, na którego patrzy się obojętnie i bez emocji, a później bez żalu o nim zapomina. Na szczęście się myliłem.
Żeby nie było rozczarowań, wyjaśnijmy sobie podstawowe rzeczy. To nie jest - wbrew temu, co widzimy w kampanii promocyjnej - film sensacyjny, szpiegowski czy nawet najogólniej rozumiane kino akcji. Trudno też zgodzić się ze słowami Władysława Pasikowskiego, który przekonuje, że to thriller. Jeśli już, to prędzej dramat psychologiczny wykorzystujący chwyty i strategie rodem z thrillera.
Wybór Marcina Dorocińskiego do roli głównej był ryzykowny, ale się opłacił. Fakt - nie jest to może kreacja na miarę kaprala Wydry z "Obławy" Marcina Krzyształowicza. Na pewno nie jest to Dorociński, jakiego nie znamy czy jakiego byśmy się nie spodziewali. Część widzów pewnie to ucieszy, a część będzie wkurzać - z minuty na minutę coraz bardziej. Jednego nie można mu odmówić - jego kreacja dobrze wpisuje się w wizję Pułkownika nakreśloną w scenariuszu przez Pasikowskiego.
Filmowy Kukliński jest służbistą, a może nawet pracoholikiem. Sam przygotowuje plany, przy których - co z zaskoczeniem stwierdza moskiewskie dowództwo - znalazłaby się robota dla dwunastu osób. Z pełnym zaangażowaniem wykonuje nawet te polecenia, z którymi całkowicie się nie zgadza. Jest wiecznie zmęczony i rzadko kiedy uśmiechnięty. Żaden z niego James Bond ani nawet poczciwy Borewicz.
Dlaczego Pułkownik zdecydował się na współpracę z Amerykanami? Pasikowski - wbrew temu, czego można się było spodziewać - nie poświęca jego motywacji zbyt wielkiej uwagi. Jego Kukliński przypadkiem wchodzi w posiadanie wiedzy, która go przytłacza i przeraża. Nie umie siedzieć bezczynnie i czekać. Obserwuje, analizuje, sonduje nastroje kolegów a później, podczas zagranicznego rejsu, decyduje się na napisanie słynnego listu do przedstawicieli USA. To też robi w sposób maksymalnie nieheroiczny - walcząc z chorobą morską i kalecząc angielszczyznę.
Podjęcie współpracy z CIA nie tylko nie dodaje Kuklińskiemu siły, ale wręcz dodatkowo go wyniszcza. Tak jak poprzednio, tutaj również pracuje z pełnym zaangażowaniem, balansując na granicy wpadki. Już nigdzie nie jest bezpieczny, nigdzie nie jest u siebie. Wprowadza agentów w popłoch na pierwsze tajne spotkanie przychodząc w pełnym umundurowaniu. Później z rozbrajającą szczerością przyznaje, że bardzo się cieszy, bo wreszcie będzie mógł z kimś porozmawiać o swoich obawach. Z minuty na minutę u widza rośnie pewność, że to się nie może udać...
Jeżeli coś w filmie Pasikowskiego poraża i wbija w fotel to jest to bez wątpienia studium osaczenia. Widzimy człowieka, który - początkowo chyba nawet nie do końca świadomy powagi i złożoności sytuacji - bezinteresownie decyduje się na wojnę z Imperium. "Będziesz musiał zostać z tym sam" - mówi już na początku prowadzący go agent CIA. Kukliński zostaje sam - dosłownie i w przenośni. Widzimy go najpierw podnieconego, potem w depresji, aż w końcu kompletnie załamanego, w panice szukającego ratunku. W ostatniej scenie też stoi sam, z nieodłącznym papierosem w ustach. Gdy kilka minut wcześniej mówi Zbigniewowi Brzezińskiemu, że mimo wszystko było warto, widzimy człowieka wyczerpanego, przygnębionego i chyba pozbawionego złudzeń. Trudno nie zastanowić się nad tym, co tak naprawdę czuje.