Kto z nas nie miał czasem ochoty, by się po prostu, najnormalniej w świecie, wystrzelić w Kosmos? A ilu z nas, polskich kibiców, tradycyjnych mistrzów w czepianiu się choćby najmniejszej, matematycznej nadziei na wyjście z grupy, nie ma ochoty wystrzelić się w Kosmos teraz? Mam wrażenie, że szczególnie mocno to pragnienie pojawia się, gdy ktoś kogo lubimy, komu kibicujemy, w kim pokładamy nadzieję nagle, niespodziewanie sprowadza nas na Ziemię. A powiedzmy sobie szczerze, że w tym wypadku owo sprowadzenie na Ziemię było wyjątkowo szybkie i brutalne, a i towarzysząca temu grawitacja jakby silniejsza. Porzucam więc zaplanowany na dziś mundialowy temat i w ramach wewnętrznego protestu zamierzam opowiedzieć o tym, jak… wystrzelić się w Kosmos tak, by to miało sens.
Pytanie nie jest bynajmniej wzięte z Księżyca, naukowcy mają ostatnio na ten temat całkiem poważne przemyślenia. Zastanawiają się, co musielibyśmy zrobić, gdyby okazało się, że na Ziemi z różnych powodów nie będziemy w stanie dłużej wytrzymać albo sami ze sobą, albo z powodu jakichś zewnętrznych czynników. Zadają sobie pytanie, czy mamy szansę znalezienia innego miejsca, gdzie moglibyśmy przeżyć. Ostatnio odpowiedzieli na przykład na pytanie, ile osób powinno wyruszyć na inną, jak najbliższą nam, nadającą się do życia planetę, by mieć szanse ją zasiedlić. Liczba nie okazała się nawet bardzo duża. Ujawniają ją w pracy przyjętej do druku w czasopiśmie "Journal of the British Interplanetary Society", dr Frederic Marin, astrofizyk z Astronomical Observatory of Strasbourg i dr Camille Beluffi, fizyk cząstek elementarnych, pracująca w naukowym start-upie Casc4de.
Autorzy w poprzednich pracach rozważali już dokąd i z pomocą jakiego napędu moglibyśmy dolecieć. Naturalnym celem jest odkryta w 2016 roku planeta Proxima Centauri b, krążąca wokół najbliższej naszemu Układowi Słonecznemu gwiazdy. Jak się obecnie uważa, planeta o masie około 1,27 mas Ziemi jest skalista i okrąża swoją gwiazdę po ciasnej, kołowej orbicie w czasie zaledwie 11,2 naszych dni. To dobra wiadomość, bo gwiazda jest czerwonym karłem, emitującym około 0,15 proc. promieniowania Słońca. Ponieważ planeta jest blisko, padające na nią promieniowanie jest tylko o 1/3 mniejsze niż promieniowanie słoneczne na Ziemi i daje szanse, że na to, że utrzyma się na jej powierzchni ciekła woda. Skalista planeta z ciekłą wodą mogłaby być miejscem do zamieszkania. Jej dalsze badania pokażą, czy ma odpowiednią atmosferę.
Proxima Centauri, choć najbliższa Słońcu, jest blisko tylko na warunki kosmiczne. W odniesieniu do realiów podróży na opanowanym przez ludzi poziomie technologii, pozostaje wciąż bardzo daleko. Światło tej gwiazdy dociera do nas 4,22 roku, najpotężniejsze napędy, jakie jesteśmy w stanie tworzyć, dają rakietom prędkość, która jest zaledwie drobnym ułamkiem prędkości światła. Autorzy policzyli, że wykorzystanie napędu, który poniósł ludzi na Księżyc sprawiłoby, że podróż na Proxima Centauri b trwałaby ponad... 114 000 lat. Nieco bardziej pospieszne możliwości oferuje napęd zaprojektowany dla planowanej sondy słonecznej "Parker Solar Probe". Sonda ma osiągnąć prędkość ok. 724 000 km/h, czyli ok. 200 km/s. To jednak wciąż tylko 0,067 proc. prędkości światła, co oznacza, że nasza podróż na tę planetę potrwałaby... 6 300 lat. Są szanse, że przyszłe napędy, choćby nuklearne, pozwoliłyby ten czas skrócić, ale na razie musimy się ograniczać do tego, co mamy.
Czy realnie można myśleć o zorganizowaniu w takich warunkach podróży grupy ludzi, którzy byliby w stanie nową planetę zasiedlić? Marin i Beluffi zastanawiają się nad tym pod kątem ściśle demograficznym. Chodzi o to, jak liczna musiałaby być grupa kolonizatorów, by pokolenie za pokoleniem przetrwała blisko 6,5 tysiąclecia podróży, zachowując przy tym wystarczającą genetyczną różnorodność dla stworzenia potem zdrowej społeczności. Załoga statku nie mogłaby przy tym na żadnym etapie podróży gwałtownie wzrosnąć, by nie przekroczyć granic przeludnienia, w których przygotowane na pokładzie ich statku technologie zabezpieczenia wody i żywności nie mogłyby już zapewnić im przetrwania.
Wykonane symulacje uwzględniały różne czynniki, w tym zmiany płodności kobiet i mężczyzn, także sytuacje nieprzewidziane, jak wybuch epidemii. Modelowano populację pod kątem ograniczeń wieku macierzyństwa i ojcostwa, a także dopuszczalnego pokrewieństwa przy łączeniu się w pary. Okazało się, że jeśli byśmy kiedyś stanęli przed problemem przetrwania za cenę wysłania w Kosmos grupy ludzi, wiemy, że niespełna setka "kolonizatorów" powinna sobie poradzić. Dokładnie mówiąc, wystarczy 98 osób, po połowie kobiet i mężczyzn, w odpowiednim do rozmnażania wieku. Maksymalna populacja na takim statku nie przekroczyłaby w tych warunkach 300-400 osób i pozostała stabilna praktycznie w nieskończoność. Jeśli ludzkość miałaby zacząć kiedyś myśleć o przygotowaniu takiej kosmicznej "Arki Noego" dobrze wiedzieć, że jej minimalna pojemność nie musi być bardzo duża. Ot, taka jak jedna strefa kibica w przeciętnym mieście.
My kibice oczywiście w niedzielę wieczorem wrócimy przed telewizory. Czy jednak "wrócimy z dalekiej podróży" i jednak się uda, czy będziemy mieli ochotę wystrzelić się w Kosmos ponownie, nie od nas zależy. A szkoda... Bo myślę, że my dalibyśmy radę. Trzymamy kciuki, by naszym się udało. U kibica zawsze serce ma pierwszeństwo przed głową...
(mpw)