Lewicowa prasa, tak w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych, rozdziera szaty i lamentuje nad widmem utraconej liberalnej demokracji. Pisze też o ataku populistów, którzy mają ową liberalną demokrację zapędzić do grobu. Sytuacja w różnych krajach jest różna i nie zamierzam bronić zwolenników Le Pen czy Wildersa, ale w decyzjach wyborców choćby w Polsce i Stanach Zjednoczonych widzę co innego: oznaki konserwatywnej kontrrewolucji. Miewa ona różne objawy, bywa mniej lub bardziej przekonująca, niesie większy lub mniejszy populistyczny czynnik, ale jestem przekonany, że jest potrzebna i także w interesie lewicy leży, by przynajmniej na jakiś czas odniosła sukces. Dlaczego? Już tłumaczę. W dużym skrócie.
Tu nie chodzi tylko o przywiązanie do tradycji i niechęć do tego, co nowe i nieznane. Ten element jest dla konserwatystów istotny, ale dominuje w normalnych, nie rewolucyjnych czasach. Tym, co dominuje teraz, jest przekonanie, że lewicowa rewolucja posunęła się za daleko i - co jeszcze gorsze - nie jest w stanie swoich planów i zamiarów skorygować tak, by dopasować je do zmieniającej się rzeczywistości. Oznacza to mniej więcej tyle, że lewicowy model wartości europejskich nie zmierza już do poprawy losu Europejczyków, nie zmierza nawet do generalnej poprawy losu wszystkich ludzi na Ziemi, ale prowadzi do generalnej zagłady naszego, wszystko jedno, czy lewicowego, czy konserwatywnego, świata. I niestety, sama lewica nie chce i nie potrafi tego zauważyć i zmienić.
To teraz bardziej osobiście. My - konserwatyści, w odróżnieniu od was - lewicowców, dostrzegamy nie tylko ideologiczny zapał, ale też jego praktyczne skutki. I te skutki niestety nie są - przynajmniej dla Europy - dobre. Jeśli plan lewicy będzie dalej realizowany, jesteśmy skazani na klęskę. Może zachodnim Europejczykom jest wszystko jedno, ale my Polacy różnimy się od nich tym, że nudną europejską rzeczywistością nie zdążyliśmy się jeszcze nacieszyć. Tęskniliśmy do tego, by było normalnie, tak długo, że przecieramy teraz oczy ze zdumienia i nie możemy się nadziwić, jak bardzo Europa od naszych wyobrażeń odbiega. Niepokojące sygnały pojawiają się w wielu obszarach, ale wspomnijmy choćby o spadającej dzietności, coraz silniejszej presji imigrantów, wreszcie o działaniach krajów, które żadnych europejskich wartości nie wyznają, choćby Rosji. Środowiska, które przez rewolucję seksualną i osłabianie rodziny przyczyniły się do pierwszego, a teraz zamykają oczy na drugie i trzecie, udają tymczasem, że ich to nie dotyczy. Cóż, jeśli mogliście się mylić w jednym, drugim i trzecim przypadku, zapewne możecie i w kolejnych. W naszym dobrze rozumianym interesie jest, by teraz - przynajmniej przez pewien czas - decyzje podejmował ktoś inny. I podejmował je w obliczu poprawnie rozpoznawanej rzeczywistości, która wymaga być może działań, na które was nie stać. Tym bardziej, że wskutek waszych konsekwentnych działań Europa utraciła zdolność do normalnej rozmowy.
W próbach odzyskania zdolności do tej rozmowy, choćby na naszym rodzimym gruncie, też nie ma nic populistycznego. My po prostu mamy już gdzieś waszą polityczną poprawność. Dlaczego? To proste, w końcu dostrzegliśmy, jak jest fałszywa. Nie uznajemy ograniczeń wolności wypowiedzi opartych na czyimś widzimisię. Uważamy, że prawdziwym ograniczeniem jest zwykła kultura osobista, rozumiana normalnie, a nie twórczo czy krytycznie, która mówi nam choćby tyle, że nie powinniśmy robić innym, co nam niemiłe. To proste i uniwersalne, normalny człowiek nie musi oglądać się na mody i trendy, by wiedzieć, czego się nie robi i nie mówi. Może zaufać swojej intuicji i sumieniu. I obowiązuje to niezależnie, czy w realu, czy wirtualu, pod nazwiskiem czy pseudonimem. Że nie wszyscy z "naszej strony" tego przestrzegają? Oczywiście. Ale my przynajmniej nie uznajemy chamstwa za wyraz cnoty, a prowokacji za szczyt możliwości intelektualnych człowieka. I nie kiwamy z aprobatą głowami nad chamstwem gościa z jakiejś cośtamstacji, który w ramach prowokacji postanowił obrzucić bluzgiem dziennikarzy, których nie lubi.
A wam, lewicowej elicie, ciągle mało. Czytam, że to, co się dzieje na scenie Powszechnego, "odpowiada na poczucie bezsilności liberalno-lewicowej inteligencji w dzisiejszej Polsce". Jeśli faktycznie tak jest, to ja wam drodzy państwo serdecznie współczuję. Jeśli to coś jest dla was inspiracją, jeśli to wszystko, na co potraficie się w debacie publicznej zdobyć, to możecie na długi czas pożegnać się z marzeniem o rządzie dusz gdziekolwiek poza publiczną toaletą. Tam, w ciszy i spokoju, możecie sobie pisać po ścianach. Wasze prowokacje mają intelektualnie mniej więcej taką siłę rażenia. I nie wiem nawet, czy to, że musicie do nich wynajmować chorwackiego eksperta od prowokacji, jest w tej całej sprawie jakimś pocieszeniem. Oczywiście intelektualną płyciznę można pominąć milczeniem, ale zdecydowanie poważniejsze, emocjonalnie toksyczne działanie - już nie bardzo. Oby nie skłoniło kogoś istotnie zaburzonego do jakiś drastycznych działań. Zatrzymajmy się, może jeszcze nie jest za późno.
Hasło obrazy uczuć religijnych bardzo wam przeszkadza, ale w praktyce, pomijając aspekt polityczny i rewolucyjny, oznacza ono mniej więcej tyle, że iluś osobom, śmiem twierdzić, że nawet dość licznej grupie, czynicie państwo istotną przykrość. Taką normalną, codzienną, zwyczajną przykrość. Robicie to specjalnie, świadomie, przebieracie wręcz nogami, by to uczynić. To nie ma żadnego dziejowego sensu, bo te osoby nie dadzą się waszej ideologii uwieść, mają ją gdzieś. Nie chcą się też z wami handryczyć, sądzić ani spierać. To nie one wchodzą wam z butami w wasze życie, to wy wchodzicie im, a właściwie nam. Tylko po to, by nas wkurzyć. Ostentacja, z jaką to robicie, obraca w puch wiarygodność jakichkolwiek apeli o tolerancję. Sami nie wiecie, co to jest tolerancja, nie spodziewajcie się więc, że ktokolwiek z tej strony będzie się jeszcze tymi apelami przejmował. A środowiska, które w danej chwili, w związku z mądrością etapu, wy macie na sztandarach, niezależnie od liczby liter, które przy sobie stawiają, zderzą się z obojętnością. Obojętnością, na którą swoimi działaniami usilnie pracujecie. No dobrze, a aborcja? Czy to jest ta sprawa, w których to my wchodzimy w butach w wasze życie? Nie do końca, to także życie tych, którzy nie mają waszym zdaniem do niego prawa i nie mogą się bronić. Wypada o tym przynajmniej merytorycznie rozmawiać. Nie sprowadzajcie przy okazji znaczenia liberalnej demokracji dla kobiet do dostępności aborcji na żądanie, bo w ten sposób obrażacie setki milionów kobiet na świecie, które mają prawdziwe problemy.
Na koniec jeszcze jedno. Lewica w swoim mniemaniu generalnie domaga się zmian, postępu, odrzuca krępujące schematy myślenia. Chyba że nagle zmiany te mają dotknąć zasiedziałych środowisk, które doskonale dbają o swoje interesy i po naszych przemianach 1989 roku wciąż niekoniecznie dbają o interesy innych. Wtedy to nagle zmiany są złe, próby odbetonowania układów - niezgodne z prawem. Może zamiast histeryzować, warto zastanowić się, czy w takich wypadkach konserwatyści w nagłym pragnieniu zmian nie mają aby trochę racji. A nuż wydarzy się coś dobrego...