Twierdzenia o tym, że na przełomie XX i XXI wieku Polska przeżywała swój "złoty wiek" zawsze odrzucałem. Teraz jednak zaczynam rozumieć, że mogły być prawdziwe, choć nie w tym znaczeniu, w którym je oficjalnie formułowano. Coraz bardziej niestety przekonujemy się bowiem, że żyliśmy w tym czasie po prostu w błogiej nieświadomości, co do istoty procesów, którym aspirując, a potem będąc już w Unii Europejskiej, podlegamy. Wydaje się, że ten "wiek niewinności" już się skończył. Wkraczamy w okres, który można nazwać hasłem: "żadnych złudzeń". Po tym, jak Niemcy i USA porozumiały się latem w sprawie dokończenia gazociągu Nord Stream 2, dzisiejsza debata na temat polskiej praworządności w Parlamencie Europejskim jest tego kolejnym dowodem.

Do NATO i Unii Europejskiej wstępowaliśmy z nieukrywaną radością i entuzjazmem, w przekonaniu, że to jakieś wyrównanie niesprawiedliwej historii, które potwierdza, gdzie jest nasze miejsce w Europie i świecie. Z czasem jednak przekonujemy się coraz bardziej, że i owe prestiżowe kluby nie są wolne od gry interesów i brutalnego wymuszania swojej woli na innych. Że są równi i równiejsi. Że nie o wspólne dobro i równe szanse tu chodzi. Na razie w NATO widać to - na szczęście - w nieco mniejszym stopniu, choć kontrowersje związane z modyfikacją amerykańskiego kursu i francuskim dążeniem do powołania sił europejskich narastają. Unia Europejska staje się natomiast terenem uprawiania realnej polityki już wprost i bez ogródek.

Mdłe stanowisko Unii wobec Nord Stream 2, potwierdzone przez szefową Komisji Europejskiej Ursulę von der Leyen w odpowiedzi na uwagi premiera Mateusza Morawieckiego w Strasburgu pokazuje, po raz nie wiem już który, że Brukselę stać na stanowcze gesty tylko wobec słabszych w swoim gronie, nigdy wobec silniejszych. I interesów tych słabszych, wobec tych silniejszych, nie zamierza bronić. To dlatego teraz próbuje gwałtownie rozszerzać zakres swoich uprawnień, wykorzystując pretekst w postaci debaty o praworządności w Polsce. Nic, co się dzieje w polskim sądownictwie, nie ma dla faktycznych interesów Unii Europejskiej jako wspólnoty suwerennych państw nawet ułamka znaczenia, jakim jest budowa bałtyckiej rury. I obserwując ostatnie zawirowania na rynku energii, doskonale to już widać, słychać i czuć. Rozdymanie do granic absurdu win polskiego rządu przy pełnej bierności wobec brutalnej realizacji egoistycznych interesów naszego zachodniego sąsiada jest dla Brukseli kompromitujące. Mechanizm tworzony teraz wobec nas, będzie w przyszłości gotowym przepisem ignorowania interesów także innych, mniej wpływowych.

Takie działania wobec Polski, ze strony konkurentów, ale i ze strony sojuszników, możliwe są nie tylko dlatego, że Polska nie ma sprawniejszej dyplomacji lecz dlatego, że ostry podział polityczny praktycznie zablokował nad Wisłą wspólnotę rozumienia racji stanu. Mówiąc wprost, cokolwiek krytycznego ktokolwiek powie lub uczyni pod adresem Polski, znajdzie się tu odpowiednio liczna i głośna grupa, która to poprze, zaakceptuje, wyrazi zrozumienie, wreszcie stwierdzi, że winny jest PiS. Formuła totalnej opozycji, tęsknie wyglądającej obcej, coraz mniej dyplomatycznej interwencji, która przywróci ją do władzy sprawia, że polskie interesy można atakować bez obawy, że kogoś będzie to kosztowało. Nasza opinia publiczna i tak pozostanie w swych ocenach podzielona. To wystarczy. Słowa polskich opozycyjnych europarlamentarzystów są tego najsmutniejszym potwierdzeniem.

"Gdybym uwierzył w połowę tego złego, co w czasie debaty w Parlamencie Europejskim w Strasburgu o Polsce mówiono, pewnie bym poprosił o azyl i do "niedemokratycznej" i "niepraworządnej" Ojczyzny nie wrócił. Na szczęście wiem, jak jest naprawdę i napuszone, chwilami aroganckie i bezczelne uwagi, które kierowano pod adresem premiera Mateusza Morawieckiego, nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia. To znaczy, nie zrobiły na mnie wrażenia, jeśli chodzi o mój kraj, bo jeśli chodzi o Unię Europejską to już było nieco inaczej. W kontekście europejskim było to wrażenie bardzo smutne". Te słowa napisałem w lipcu 2018 roku po tym, jak miałem okazję na miejscu relacjonować poprzednią debatę w Parlamencie Europejskim z udziałem premiera Mateusza Morawieckiego. Niestety, po dzisiejszej dyskusji refleksje mogą być tylko podobne. Nic się w zasadzie nie zmieniło. No, może język agresji wobec Polski w przypadku reprezentantów czołowych grup europarlamentu, jak Manfred Weber, czy Guy Verhofstadt tylko się zaostrzył. A wypowiedzi były aroganckie i bezczelne nie tylko chwilami.

Ja rozumiem, że można istotnie i głęboko różnić się w ocenie polityki Prawa i Sprawiedliwości. Tak, jak można było istotnie i głęboko różnić się w ocenie partii, które rządziły w Polsce przed nim. Nie rozumiem jednak, jak można przyklaskiwać zacietrzewionym politykom, którzy machają rękami na polskiego premiera i wygłaszają pełne hipokryzji deklaracje pod adresem naszego kraju. Nie rozumiem, jak można nie dostrzegać, że większość tych osób nie ma bladego pojęcia o realnej sytuacji w Polsce, całą wiedzę czerpie z przekazów dnia polskiej opozycji i oszukańczych zdjęć o rzekomych wolnych "strefach". Nie rozumiem też, jak pod pretekstem rzekomej obrony praw Polaków, demokratyczne instytucje europejskie mogą ignorować decyzję istotnej części z nich i otwarcie działać na rzecz obalenia aktualnego rządu tylko dlatego, że jego linia ideologicznie im nie pasuje.

W debacie po wystąpieniu premiera nie było żadnej, najmniejszej przestrzeni na rozmowę, negocjacje, próbę zrozumienia drugiej strony. Nikt nikogo nie słuchał. Wystąpienia były do bólu przewidywalne, zgodne z partyjną afiliacją. Jeśli ktoś w Polsce uważnie ich słuchał, mógł tylko utwierdzić się we wcześniejszych sympatiach i antypatiach. Można odnieść wrażenie, że Parlament Europejski zatkał uszy i nie chciał słyszeć żadnych pytań, co do kierunku europejskiej integracji. Nie cieszy mnie to, co widzę. Mam wrażenie, że środowiska lewicowo-liberalne, do których wyrównali krok niegdysiejsi konserwatyści widzą już tylko jeden dziejowo słuszny kierunek, w jakim może iść historia. I ich zdaniem, nie wolno go kwestionować. Cały mechanizm działania Unii Europejskiej ma być jednym głośnym okrzykiem: lewa, lewa. Może obecnie faktycznie tak uważa większość Europejczyków, ale przecież hipotetycznie nie można wykluczyć, że kiedyś to się odwróci, że do władzy dojdą prawdziwi, a nie pluszowi populiści, że nagle przewagę w tym samym europarlamencie zdobędą siły z zupełnie innej skrajności politycznego spektrum. Jakie mechanizmy samokontroli Unii powstrzymają ją wtedy od wymuszonego maszerowania w innym kierunku? Ja wiem, że to dla liberalnych demokratów scenariusz nie do wyobrażenia. Problem jednak w tym, że lewica generalnie skutków swoich rewolucji przewidywać nie potrafi.

Wiemy już, po co Donald Tusk nawoływał do niedawnych ulicznych protestów. Nawiązania do nich znalazły się w wystąpieniach chyba 2/3 antypisowskich europarlamentarzystów, przekaz dnia był więc czytelny. Z tego punktu widzenia wydaje się, że intensywność tych protestów miała być jednak większa. Może trzeba było zwołać je w takim razie na dziś w południe, by zatroskani o Polskę europolitycy mogli odnosić się do Polaków aktualnie stojących na ulicach. Nie umiem do końca ocenić, czemu służyło natomiast wystąpienie Donalda Tuska po debacie. Zdawał się bowiem nieco łagodzić huk starcia premiera z eurobiurokracją, sugerując, że jeśli tylko Izba Dyscyplinarna zniknie, już jakby prawie te pieniądze do Polski trafią. Jeśli miałbym strzelać, były premier obstawia scenariusz, w którym bohatersko zmusza PiS do kapitulacji i te pieniądze "załatwia", zostawia sobie jednak furtkę, by móc stwierdzić, że mimo jego starań, z winy PiS, nic załatwić się nie udało. Kto zechce, uwierzy. Zobaczymy, jak będzie. Na deeskalację się z pewnością nie zanosi. Ciąg dalszy nastąpi.