Najprostsza odpowiedź na to pytanie brzmi, że... nie tak bardzo odmienna od Ameryki Trumpa. Zdecydowanie inaczej jednak przez media opowiadana. Zdecydowanie inaczej w związku z tym postrzegana na świecie. Gdyby nie pięć ofiar śmiertelnych ataku zwolenników Donalda Trumpa na Kapitol, ktoś mógłby uznać ową "insurekcję" za najlepsze co mogło się demokratom i osobiście Joe Bidenowi przytrafić. Doszło jednak do tragedii. Owszem, demokraci wykorzystują ją i będą ją nadal politycznie wykorzystywać, by Trumpa ostatecznie skompromitować, ale trudno im tego zabronić. Obrazki, które poszły w świat, pokazały coś niebywałego, nawet jeśli w XXI wieku w Waszyngtonie widziano już niejedno.
Donald Trump od początku swej prezydentury nie miał w dominującej większości amerykańskich mediów głównego nurtu szans. Nie tylko dlatego, że zakwestionował liberalny porządek kraju, zerwał z polityczną poprawnością i zmobilizował "niewłaściwych" wyborców, ale też dlatego, że w swym osobistym, opartym na niebywałym ego przekonaniu, wszystko sam potrafił najlepiej. Był w swej niezachwianej opinii od wszystkich lepszy, sprytniejszy, mądrzejszy. Liberalne media, które dając mu kiedyś telewizyjne programy, napompowały to ego do niezwykłych rozmiarów, nie mogły go teraz kontrolować, więc postanowiły go zwalczyć.
Jestem przekonany, że ta fala krytyki, która - w dużej części słusznie - spadła na Trumpa po wydarzeniach 6. stycznia, fala demonstracyjnych rezygnacji ze współpracy z nim także na polu biznesowym, mają przede wszystkim zniechęcić potencjalnych naśladowców. Polityk, który uważa, że wszystko może, że z nikim nie musi się liczyć, jest dla elit politycznych i finansowych niebezpieczny, polityk, który przy okazji deklaruje się jako konserwatysta i "sypie piach w tryby" liberalnej rewolucji, jest niebezpieczny podwójnie. Być może Donald Trump jest jedyny w swoim rodzaju. Na wszelki jednak wypadek warto zadbać, by nie pojawili się inni.
Na tym tle Joe Biden i Kamala Harris są - i będą w jeszcze większym stopniu - parą liberalnych świeckich świętych. Znamy ten efekt z naszego podwórka, więc doskonale jesteśmy w stanie przewidzieć falę nieograniczonych pochwał, na które teraz oboje "w dominującej większości amerykańskich mediów głównego nurtu" zasłużą. Ba, nie wykluczałbym dla nich w tym roku kolejnej pokojowej Nagrody Nobla, jak kiedyś dla Obamy, na zachętę. Cały liberalny świat będzie chciał teraz pokazać, jak cudowne może być nowe przywództwo USA, cała krytyka, szukanie dziury w całym, dziennikarska dociekliwość pozostaną przy sprawach dotyczących republikanów. I przy Trumpie.
Przekonania Amerykanów, z dnia na dzień się jednak nie zmienią, Ameryka metropolii i prowincji pozostaje taka sama, jaka była. Będzie Ameryka Trumpa i będzie Ameryka Bidena. Zmieni się tyle, że liberalne elity za Trumpa z założenia niezadowolone będą teraz - z założenia - zadowolone. A ci, którym wydawało się, że Donald Trump o nich walczy, poczują się jeszcze bardziej opuszczeni. My sami doskonale znamy atmosferę skrajnego politycznego podziału, tam będzie to hulało na całego. Ponieważ nie tylko prezydentura, ale i władza w Senacie przechyliły się na stronę demokratów można oczekiwać, że pokusa ułożenia świata pod siebie i swoich, najbardziej zagorzałych wyborców będzie bardzo silna. Nie sądzę, by Joe Biden, nawet deklarując wolę jednania kraju, był w stanie się jej oprzeć. Tym bardziej, że ma u boku Kamalę Harris, której rewolucyjne ambicje zdają się sięgać, gdzie wzrok nie sięga.
Mam słabość do Ameryki i nie ukrywam jej od lat, ale oczywiście sprawy za wielką wodą interesują mnie głównie z punktu widzenia polskich interesów. Z prezydentury Donalda Trumpa będziemy pamiętać zniesienie wiz, umocnienie wojskowej obecności nad Wisłą, wsparcie dla projektu Trójmorza i piękne słowa wypowiedziane o Polsce podczas wizyty w Warszawie. Słowa właśnie o Polsce i Polakach, a nie o obecnej, takiej czy innej, władzy. Ponieważ świat nie rozpieszcza nas dobrymi opiniami o nas i naszej historii (choć powinien) jesteśmy na te słowa wrażliwi. I nie uważam, że powinniśmy to ukrywać. Choć oczywiście bardziej od słów liczą się fakty.
Będziemy więc pamiętać konkretny sprzeciw wobec Nord Stream 2, wsparcie planów dywersyfikacji źródeł energii, zwrócenie uwagi naszym sojusznikom, że powinni więcej płacić na wspólną obronę. Ci, którzy nie oczekiwali, że Waszyngton obali w Polsce rząd i wręczy władzę opozycji, mogą w sumie nawet dobrze Trumpa wspominać. I nie wypominać mu czytelnie biznesowego podejścia do wzajemnych stosunków.
"Hoping for the best, prepared for the worst, and unsurprised by anything in between" - pisała poetka, Maya Angelou. Liczmy więc na najlepsze, przygotujmy się na najgorsze, by nie dać się zaskoczyć niczym pośrodku.
Liczę na to, że Joe Biden nie wycofa się z amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce, bo to przecież administracja Baracka Obamy z jego udziałem się na nią zdecydowała. Liczę na to, że dokończy instalacje tarczy antyrakietowej w Redzikowie. Liczę na to, że nie złagodzi kursu wobec Rosji, nie tylko w sprawie Nord Stream 2.
Czego się obawiam? Ekologicznie motywowanej zmiany kursu w sprawie wydobycia gazu łupkowego i sprzedaży LNG między innymi do Polski. Braku zainteresowania dla projektu Trójmorza. Ingerencji w politykę wewnętrzną Warszawy. Zdaje sobie sprawę z tego, że opozycja w Polsce liczy tu na głęboki zwrot, ale tej emocji nie podzielam. Widziałem komentarze o tym, jak to dobrze, że będzie Biden, bo "choć Polska była hołubiona, a teraz będzie stawiana do kąta" to przecież demokracja, praworządność itd. Takie opinie zostawię tu lepiej bez komentarza.
Osobiście liczę na to, że nowa administracja będzie nas traktować jak poważnego sojusznika. I tyle. Ale pewności niestety nie mam. Nie krytykuję jednak prezydenta Andrzeja Dudy za to, że jego gratulacje dla prezydenta-elekta Joe Bidena były powściągliwe. Tak to jest, że jeśli deklaruje się z kimś bliskie relacje trudno być pierwszym, który pobiegnie z kwiatami do jego następcy. To zwykła przyzwoitość, której opozycja po prostu nie rozumie. Gdyby zresztą prezydent Duda znalazł się w pierwszym szeregu gratulujących, docinków ze strony tej samej opozycji, jaki to z niego "przyjaciel" nie byłoby końca. Co najważniejsze, w czasach, gdy wielu miało z Ameryką kiepskie relacje Polska była stabilnym, bliskim sojusznikiem. Teraz trzeba znaleźć sposób, jak to kontynuować.
Co do wielkich spraw wielkiego świata, warto zdać sobie sprawę, że problemy z Chinami, czy z innej strony z branżą Big Tech zaczęły się w czasach, gdy przez osiem lat rządzili w Białym Domu Obama z Bidenem. W 2008 roku dopiero co pojawił się pierwszy iPhone, giganci cyfrowej gospodarki byli duzi, ale nie ogromni, Pekin dopiero kolekcjonował atuty na swej drodze do tego, by rzucić Ameryce globalne wyzwanie.
To za czasów Obamy, mimo głośnego resetu, Rosja weszła na Krym i na trwałe wmieszała się w konflikt w Syrii.
To wreszcie w czasach Obamy i Bidena urosła w siłę ISIS.
Chcę wierzyć, że nowa administracja wykorzysta "brudną robotę", którą w wielu sprawach na arenie międzynarodowej i wewnętrznej wykonał za sprawą swej asertywności Donald Trump i nie powtórzy pewnych swoich wcześniejszych błędów. To jednak tylko nadzieja i to nie przesadnie silna. Joe Biden bierze do swej ekipy wielu ludzi z czasów Obamy. Ich doświadczenie nie jest bez znaczenia, ale trochę trudno oczekiwać, że tak bardzo się zmienili. No, ale "hope for the best". Wszyscy przecież uczymy się na błędach.
Ameryka ma przed sobą wielkie wyzwania. Poza walką z Covidem i związanym z pandemią kryzysem gospodarczym ma do przezwyciężenia potężny kryzys na tle rasowym. Musi także zmierzyć się ze skutkami politycznej polaryzacji, która - napędzana przez obie strony - osiągnęła epickie rozmiary.
Republikanie mają przed sobą kluczowy problem, jak nie odepchnąć zapatrzonych w Donalda Trumpa wyborców. Jeśli poczują się oni zdradzeni, jeśli nie otrzymają konkretnej oferty, mogą być dla GOP na lata straceni. A wtedy marzenia o powrocie do władzy mogą na lata pozostać poza zasięgiem.
Co zrobi sam Trump? Oczywiście nie wiemy. Czy będzie chciał utrzymać zagorzałych zwolenników w przekonaniu, że wybory mu ukradziono i za cztery lata spróbuje wrócić? Czy zaszyje się na polu golfowym na Florydzie i będzie mu już wszystko jedno? Jego obecność w polityce nie pozwoli się republikanom odbudować, ale wielu może uznać, że za cztery lata, na fali spodziewanego rozczarowania Bidenem... kto wie, Trump może się jednak przydać. Poprzeć więc w Senacie wniosek o impeachment i mieć z nim święty spokój? A może jednak nie?
Współpracownicy Joe Bidena zapowiadają w najbliższym czasie szereg decyzji, odwracających liczne regulacje wprowadzone przez Donalda Trumpa. Poza wszystkimi wymienionymi wcześniej sprawami będę się przyglądał między innymi sprawie aborcji. Nie ukrywam, że wycofanie się z agresywnej promocji aborcji w kraju i na całym świecie uważam za jeden z istotnych sukcesów Ameryki Trumpa. Wszyscy spodziewają się, że Ameryka Bidena do tych praktyk wróci. Jeśli tak, w tym sensie będzie to rzeczywiście inna Ameryka.