Najważniejsza ustawa w państwie, określająca ogólne zasady jego ustroju. Tak (wciąż) definiuje konstytucję Słownik języka polskiego PWN. Obawiam się, że wkrótce trzeba będzie postarać się o nowe, zaktualizowane wydanie. W którym przy haśle „konstytucja” pojawi się adnotacja: archaizm.

REKLAMA

Duma i poczucie beznadziei towarzyszyły mi, kiedy spoglądałam wczoraj na morze świec na Krakowskim Przedmieściu. Morze ludzi, którzy je przynieśli. Przyszli przed Pałac Prezydencki, by zamanifestować sprzeciw wobec demontażu polskiego wymiaru sprawiedliwości. Że bywała ta sprawiedliwość kulawa, doskonale wszyscy wiemy. Ale demontaż nie będzie lekarstwem - będzie gwoździem do trumny. A do tego właśnie doprowadzi "reforma" sądownictwa forsowana przez PiS.

Celowo używam skrótu - bo z prawem poczynania tej partii od dawna nie mają nic wspólnego.

Z niedowierzaniem przecierałam oczy, kiedy PiS zabrał się za rozbrojenie i ubezwłasnowolnienie Trybunału Konstytucyjnego. W prywatnych rozmowach to, co się działo, nazywałam szumnie "niewiarygodnym" czy "niewyobrażalnym". Dzisiaj wiem, że na wyrost, a do tej egzaltacji pchnęła mnie skrajna wręcz naiwność.

To wtedy partia Jarosława Kaczyńskiego zaczęła przyzwyczajać nas - i przyzwyczaja konsekwentnie od miesięcy - że zapisy konstytucji można zmieniać za pomocą zwykłych ustaw. Że wyroki Trybunału Konstytucyjnego można honorować wybiórczo. Że zmiany ustrojowe można wprowadzać w naście godzin. A vacatio legis czy konsultacje społeczne to wytwory w zasadzie zbędne.

Mimo wszystko - mimo tego gruntownego, utrwalanego miesiącami przygotowania - w minionych dniach znów zatarłam oczy. Śmiem przypuszczać, że ten lipcowy blitzkrieg w wykonaniu PiS-u wydatnie zwiększył obroty polskich aptek. Bo wielu Polaków ruszyło do nich w poszukiwaniu kropli do oczu właśnie.

Tysiące natomiast ruszyły wczoraj wieczorem na Krakowskie Przedmieście i na ulice innych miast, by zaprotestować przeciwko PiS-owskiej "reformie" sądownictwa. Uparcie biorę tę reformę w cudzysłów, bo według wciąż jeszcze obowiązującego PWN-owskiego słownika reforma ma mieć na celu "ulepszenie istniejącego stanu rzeczy".

Widok tych tysięcy napawał mnie - jak wspomniałam - dumą, ale i budził poczucie beznadziei. Bo kto się nimi przejmie? Jeśli można było zlekceważyć niemal milion Polaków domagających się referendum ws. zmian w oświacie - to cóż znaczą te tysiączki?

Sęk w tym, że te tysiączki właśnie wiedzą, że Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy czy Krajowa Rada Sądownictwa to nie abstrakcyjne twory niemające nic wspólnego z życiem zwykłego Kowalskiego. Że "ustrój sądów powszechnych" to nie prawniczy bełkot, który nijak się do tego życia ma.

Forsowane i przeforsowane przez PiS zmiany w sądownictwie sprawiają, że stajemy oko w oko z rzeczywistością, w której los pojedynczego człowieka zależeć będzie nawet nie od widzimisię innego pojedynczego człowieka - ale od jego umocowania politycznego.

Wyobraźcie sobie rzeczywistość, w której decydujący głos w sądownictwie ma minister sprawiedliwości albo rządząca partia. I że w tej rzeczywistości przychodzi Wam się sądzić np. ze skarbówką. Albo z sąsiadem, którego kuzynem w drugiej linii jest radny wybrany z list tejże partii rządzącej.

Słabo, co?

Nadzieja w jednostkach: w sędziach z powołania. Kłopot w tym, że powołaniem i satysfakcją dzieci nie nakarmią. Raty kredytu mieszkaniowego nie zapłacą.

Boję się, że nadchodzi czas dla bohaterów.