Politycy - ci czy tamci - wszyscy są siebie warci! Słyszę często takie generalizujące opinie. Towarzyszy im wezwanie do wprowadzenia opcji zerowej, czyli oczyszczenia naszego parlamentarnego placu boju ze wszystkich liderów, tych politycznych oficerów, którzy do tej pory dyscyplinują podwładnych i żołnierzy, tworząc z mas członkowskich wierne i zwarte partyjne szeregi. Głośne są także apele o wywrócenie stolika, wywalenie w cholerę przeklętego okrągłego mebliszcza, przy którym przed ćwierćwieczem zaprowadzono tutaj "absolutystyczny" porządek. Pojawia się tęsknota za mityczną "trzecią siłą", skierowaną wektorem w samo sejmowe sedno, w środek nienawistnego systemu.

Oto i Korwin na białym koniu! Pojawia się jak na zamówienie, jednych śmieszy, drugich tumani, a trzecich przestrasza. Właśnie dał w pysk tej "gnidzie" Boniemu. Jak zapowiadał, tak zrobił. Skończył jak Lepper z Wersalem? Nieżyjący lider Samoobrony był jednak tylko mocny w gębie, Mikke po gębie już daje. Jestem jednym z tych, którzy uważają, że takiej obleśnej moralnie postaci jak ex-minister cyfryzacji, oszust lustracyjny, załgany kapuś bezpieki TW "Znak", dawno się to należało. To dla mnie niesamowite, że typek, tyleż butny co niekompetentny, zawędrował tak wysoko w hierarchii państwowej władzy; świadczy to tylko, jakim tworem jest państwo nazwane III RP. Takie toto ma elity!  
                  
Tyle że legendarne piłsudczykowskie hasło programowe, najprostsze z możliwych: "bić k*rwy i złodziei, panie hrabio!", wymagałoby dziś (do wcielenia go w życie) kogoś zupełnie innego niż nieco staromodny dżentelmen o przedwojennych manierach i prorosyjskich poglądach. (Nie wspominając, że dla Korwin-Mikkego Józef Piłsudski to niemiecki agent.) Przydałaby się dzisiaj w kraju prawdziwa i całkiem nowa sanacja, z udziałem wszystkich patriotycznych sił oraz nieskorumpowanych obywateli. "Sanacja" dosłownie znaczy "uzdrowienie" i nie jest to już żadna przenośnia, ponieważ nasz kraj jest wprost przeżarty różnymi patologiami. Przeczytałem ostatnio całą serię książek o aferach III RP.             

Entuzjazm wywołał u mnie nowy tom Aleksandra Ściosa pt. "Afera marszałkowa". Tak ten wybitny analityk nazwał cykl wydarzeń z lat 2007 - 2008, który jego zdaniem jest "matką wszystkich afer z czasów rządów PO-PSL". We wstępie czytamy o powstałym w tym okresie układzie, "opartym na relacjach służby-media politycy, stanowiącym fundament kolejnych patologicznych zdarzeń i do dziś decydującym o przebiegu wielu procesów publicznych. Bez afery marszałkowej nie miałoby miejsca wiele późniejszych sytuacji, w których tle znajdujemy zwykle tych samych aktorów, reżyserów i ośrodki decyzyjne." A. Ścios ujawnia niewygodną prawdę na temat Bronisława Komorowskiego.  

Fenomen tej figury jest niezwykle symptomatyczny. O byłym marszałku sejmu, obecnym prezydencie III RP opinia publicznie nie wie właściwie nic. Mimo że - jak dowodzi przenikliwy bloger - wiedza o faktycznej roli tego rzekomo safandułowatego pana, mistrza gaf, lapsusów słownych i błędów ortograficznych jest bardzo mroczna. "Prezydentura Komorowskiego jest ceną, jaką płacimy dziś za zignorowanie istotnych zagrożeń i brak determinacji w wyjaśnianiu sprawy" - podkreśla autor "Afery marszałkowej". Z książki Ściosa dowiadujemy się o okolicznościach poznania przez Komorowskiego swojej przyszłej żony Anny - obecnej Pierwszej Damy - wtedy córki pracowników komunistycznego Ministerstwa Bezpieczeństwa i SB.        

Lektura książki przynosi wiele frapujących tropów biograficznych. "Obnoszoną niczym moralną tarczę, tzw. 'kartę opozycyjną' Komorowskiego należy zweryfikować o jego ówczesną postawę, której odzwierciedleniem mogą być słowa wypowiedziane przez niego podczas 'dialogu operacyjnego' 24 kwietnia 1982 r. Na pytanie esbeka, jak widzi siebie w nowej sytuacji, w której znalazła się Polska, Komorowski odpowiedział: 'Mam dość wszelkiej działalności. Nigdy nie byłem ideologiem, to wszystko przestało mieć sens.'" Całkowicie zapomniany epizod w "karierze" Komorowskiego to "bankowa" afera opisana w Raporcie z Weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych.

Opublikowany w 2007 roku dokument "zawiera m.in. informację o znacznej kwocie ulokowanej przez Komorowskiego i aktora Macieja Rayzachera w tzw. parabanku płk. Janusza Palucha." Ścios podkreśla, że nie wiadomo, skąd obaj mieli aż tak dużą sumę i czy odzyskali "utopione" pieniądze. Szczególną nerwowość obecnego prezydenta zawsze wywoływały jeszcze inne sprawki. Chodzi o finansowy skandal związanej z WSI spółki 'Pro Civili'. Komorowskiego łączyły bliskie związki z ludźmi, których nazwiska się w niej przewijały. Kolejnym powodem podenerwowania polityka, lansowanego na męża stanu i ponadpartyjnego arbitra, jest intryga wokół aneksu do raportu o WSI.                                  
 
Nie ma miejsca, aby tu omówić tę skomplikowaną historię. Zachęcam do lektury książki Ściosa, która zawiera znaczący passus: "Nakreślony w Raporcie wizerunek Bronisława w niczym nie przypomina obrazu 'spokojnego konserwatysty' i męża stanu', jaki próbują narzucić nam ośrodki propagandy III RP. To wizerunek człowieka, który od początku swej politycznej kariery wspierał ludzi komunistycznych służb, generałów po moskiewskich uczelniach, żołnierzy wojskowej bezpieki, kursantów GRU oraz osoby oskarżane o korupcję czy współpracę z obcymi służbami." Taka jest prawda o tym niby niezbyt rozgarniętym i rzekomo niegroźnym prezydencie, o postaci rodem z kabaretu Hrabi.         

Opublikowana ostatnio książka pod tytułem "Afery III RP", zbiór rozmów Aleksandra Majewskiego z dziennikarzami śledczymi, to kolejny materiał dowodowy, że "żyjemy w para-państwie, rządzonym przez różne 'podskórne' procesy, których przeciętny Kowalski nie jest w stanie dostrzec (ba, nie ma nawet takiej możliwości!)". Skoro Polacy w większości nie mają pojęcia o poszczególnych skandalach, to jakże mają ujrzeć całościowy przekręt? To tak jakby ukryć przed nami liść w całym złodziejsko-bandyckim lesie. Ciekawie o tym w książce Aleksandra Majewskiego mówi dziennikarz śledczy Witold Gadowski, dla którego "jedną wielką aferą jest proces transformacji ustrojowej."   

W jego rozumieniu została ona "zaprojektowana i przeprowadzona z dużą konsekwencją", a ma na myśli "przekazanie majątku szumnie nazwanego 'narodowym' w ręce środowiska postkomunistycznego i postsłużbowego - postesbeckiego. To największa afera, a niestety ma różne odsłony - mały FOZZ, duży FOZZ to tylko początki. Powstaje pytanie: 'Gdzie się podziało 38 central handlu zagranicznego, gdzie się podziały firmy zakładane na Zachodzie przez te centrale, pieniądze z ich kont?' Odpowiedzi nie ma." Początki bywają zwykle kluczowe, o czym przekonujemy się czytając zawarte w książce Majewskiego relacje oryginała - dziennikarskiego "prowokatora" Pawła Mittera.       

Amber Gold to afera, na rozpracowywaniu której "wypłynął" ten niestandardowo działający samotnik, czyli - jak to się mówi w naszej branży - "freelancer". Ten angielski termin oznaczający pierwotnie 'najemnego wojownika' świetnie pasuje do Mittera, który zasłynął "wkręceniem" trójmiejskiego sędziego Ryszarda Milewskiego, jak się okazało "podnóżka" Donalda Tuska. Oprócz kulis prowokacji, zaintrygował mnie trop podsunięty przez Mittera: "Grzebałem w pierwszych lokatach zakładanych w Amber Gold, bo są one - okazuje się - bardzo ważne, a do dziś nie poruszano tego tematu." Dziwne, prawda? A przecież to kluczowa sprawa w piramidach finansowych.

Nieco więcej światła na przekręty ostatnich lat rzuca kolejna nowa książka pt. "Afery czasów Donalda Tuska". Jej autorzy - były szef ABW Bogdan Święczkowski oraz dziennikarz Łukasza Ziaja - tak postrzegają przekręty w rozdziale poświęconym "Amber Gold": "Jeśli weźmiemy pod uwagę największe afery finansowe w Polsce, to dojdziemy do wniosku, że większość środków 'wyparowała', a osoby w nie zamieszane żyją na bardzo wysokim poziomie i nie mają problemów finansowych. Od ujawnienia afery Amber Gold pojawia się pytanie, czy i w jakim zakresie Marcin P. był osobą podstawioną." Autorzy sugerują, że nie miał on do tego ani wystarczającej wiedzy ani forsy.   

Analizą ukrytych wymiarów polityki w sposób reportersko-śledczy jak i filozoficzny - co jest nawet ciekawsze - zajął się Roman Mańka w książce "Strefa tabu. Największe afery III RP". Dziennikarz rzuca nowe światło na głośne historie z ostatnich lat, ale także redefiniuje zgrane pojęcia. "Żyjemy w 'matriksie'. Ale to nie elektroniczne maszyny kierują naszymi wyobrażeniami, formułując je w dowolny sposób, lecz pozakulisowe ośrodki wpływu. Wystarczy prześledzić otoczenie polskich oligarchów - Krauzego, Solorza, Kulczyka - aby przekonać się o swego rodzaju mistyfikacji. W tle aż roi się od reprezentantów środowiska służb specjalnych." Nietykalni dbają o to, aby nie dotykać?