Byung-Chul Han to pisarz, którego pragnę przepisywać, za każdym razem, gdy go czytam. Może nie w całości, ale na pewno w dużych fragmentach. On zresztą pisze fragmentarycznie, "rapsodycznie", aforystycznie, nie tworzy filozoficznego Systemu. Zawsze wolałem takich "skromnych" myślicieli od Wielkich Budowniczych; bliżej mi było do autorów drobiazgów niż do Architektów Idei. Może to wynika z mojego lenistwa, a może z innych, mniej zasługujących na potępienie, wrodzonych skłonności. Seneka, Marek Aureliusz, Friedrich Nietzsche, Wasilij Rozanow, Emil Cioran zajmują poczesne miejsce w mojej domowej biblioteczce światowych mędrców. Choć znalazło się w nich miejsce na Hegla i jego tłumacza Kojève'a. Od niedawna do mojej kolekcji dołączył Han: filozof niemiecki, spadkobierca Nietzschego i Heideggera, kulturowy Europejczyk rodem z Dalekiego Wschodu, urodzony w Korei Południowej.
Tak sobie go wyobraża algorytm AI. Wpisałem mu kilka podpowiedzi i oto graficzny efekt (pełen defektów). Dyktatowi medialnego, wykreowanego sztucznie wizerunku, tak charakterystycznemu dla współczesnych czasów, poświęca niemiecki filozof wiele krytycznych zdań. Tym tematem w jego twórczości zająłem się szerzej w jednym z poprzednich hipertekstów. Nosi on tytuł Ekran z książką: Byung-Chul Han "Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje".
Cytowałem i omawiałem poszczególne refleksje z tego tomu.
Tym razem na tapet wziąłem najnowszą książkę Byung-Chul Hana: "Kryzys narracji i inne eseje" ("Die Krise der Narration"), która ukazała się ponownie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Rozmawiałem o niej z tłumaczem - dr Rafałem Pokrywką.
II. SNOŁA
Mój czyTaniec wokół książek Byung-Chul Hana (hipertekst na antypodach stylu informacyjnego)
Motta:
- Chyba tego nie przetrzymam - mówi chłopak z Semur.
- Gadanie! - odpowiadam.
- Bez żartów, chłopie, czuję, że jestem cały martwy w środku.
To mi coś przypomina.
- Jak to martwy?
- No tak, martwy, nieżywy.
- Serce też? - pytam go.
- Pewno, serce też mam martwe - mówi.
Jorge Semprun "Wielka podróż"
Czuł się udręczony życiem, ale nie targnął się na nie sam, jakby nawet taki trud był ponad jego siły.
Édouard Louis (ur. Eddy Bellegueule) "Koniec z Eddym"
Czasami to, co nazywa się mówieniem, bliższe jest cierpieniu, milczeniu, wypluwaniu niż mówieniu.
Édouard Louis (ur. Eddy Bellegueule) "Historia przemocy"
- Przypomniało mi się zdanie pewnego algierskiego bohatera - odrzekła Pannonique. - 'Jeśli powiesz, umrzesz; jeśli nie powiesz, umrzesz. Więc mów i umieraj'.
Amélie Nothomb "Kwas siarkowy"
Why wasn’t I in a hospital?
William Styron "Darkness Visible"
1. Wieża
Androgynoid jestem, nie jestem, pełen pustego złego/dobrego. Ustawicznie wypełnia mnie gęste, czarne, gorące błoto śniegu, rzadka maź, która dławi mnie w wyobraźni. Tylko że to nie jest jedynie moje wyobrażenie. Osocze to- zebrałem na to, nie wiem po co, bardzo liczne dowody- wypływa ze mnie i wpływa na otoczenie, na realne zdarzenia, oblepiając ludzi wokół mnie, stale krzepnąc i krusząc się bez przerwy, rudymi grudami pokrywając glebę, ziarnistą masą całą przyrodę, pyłem koloru ugru zasypując wszystkie przedmioty. Historyczny konkret zdrowotny, drobny: zapalenie krtani, zwykła wirusowa infekcja. Ot, tak lekko potraktował to młodziutki medyk, w bieli kitla i czarnej maseczce, jak aktor-debiutant w mojej ostatniej sztuce, chłopskim śpiewokrzyku czarnego łabędzia, alogicznym i wyliczonym, polifonicznym monologu, precyzyjnym Sprechstimme z bełkotu niemal o niczym, mało zabawnym, pociesznym, eklektycznym, wielkomiejskim wodewilu zatytułowanym przez rezenzenta-cenzora "Mizantrop chory z urojenia". Lekarz jednak, spoglądając mi długo do gardła, nie widział lodowego lepiku organicznego, bo nie uczono go o nim na jego ograniczonych studiach. Otoczenie moje jest mnie nieświadome, więc i ekolodzy nie dostrzegają zagrożenia dla miejskiej flory i jej fana - Fauna ze strony obcej, toksycznej, masy psychopiroklastycznej, którą wyrzucam z każdym słowem, nawet tym niewypowiedzianym, bo i tak znajduje ujście, niewidzialnym dla tradycyjnej anatomii, organem niemowy. Co to za substancję syntetyzuję w sobie - czy tego chcę, czy nie chcę? Analizowałem to i nazwałem ją sobie "snoła", połączenie angielskiego słowa "snow" czyli "śnieg" i polskiego "smoła". Udało mi się w chwili ciemnej iluminacji w jednym terminie - w zmieszanym narzeczu, wolapiku rodem z Wieży Babel - zawrzeć totalność tej ulotnej materii, ogarniającej skrajności, zawierającej w sobie sprzeczne żywioły ognia/wody, wykluczające się uczucia ciepła/chłodu. Snoła jest jadem masowej zagłady, dlatego tak zbiesionego osobnika trzeba wyeliminować i to w bardzo przemyślany, ostrożny sposób, z chorą, chirurgiczną precyzją biurokratycznej dyktatury. Tego nie zrobi nikt, kto nie wie, jak bardzo zagrażam, zarażam, więc ta rola przypadła mnie, jedynemu wiedzącemu.
2. Ślady
Anatomiczne analizy mają tu pierwszeństwo, więc trzeba to wszystko przepatrzyć, przewidzieć, bo najmniejszy błąd w początkach oceny będzie skutkował nieudaną całkiem katastrofą, a przecież zagłada tego bytu, który mówi we mnie "ja", musi być absolutna, taka jakby mnie nigdy nie było, z końcowym akordem czy raczej klasterem, starczym starciem liter, sekretnym skrótem na klawiaturze, kasującym sam instrument pisma, po czym zewsząd zacznie sączyć się różowy szum jak deszcz z rozcieńczonej krwi za szybami pustej sypialni na ostatnim piętrze niebotyku, crescendo szmeru na szczycie szkieletora, które niszczy ostatni stylistyczny mostek, to małe słówko "jakby", więc jeśli już go nie pamiętasz, to tym lepiej, o to bowiem także toczy się cała ta gra, syntaktyczna sztuczka ze zdaniami wielokrotnie złożonymi, o meandrującym sensie, gdy pokrętne mądrości napływają z przeróżnych źródeł, w dorzeczach narzeczy, wpływają na siebie i giną, nawet nie w deltach, a w omegach, ach! Utracony przez echolalia ostateczny kres, trzeba go odzyskać gasnącymi, własnymi siłami, więc samodzielne osiągnięcie stanu zupełnego usunięcia siebie z istnienia, że użyję precyzyjnego, niemieckiego neologizmu "Ichfrei", jest czynem ekstremalnie trudnym i prawdopodobnie zamierzeniem bez precedensu. To znaczy, chcę się opierać w tym przedsięwzięciu na wszystkich wcześniejszych projektach samodzielnego rugowania wszelkich śladów po sobie. Opracowywanie ostatecznego planu samozagłady musi jednak zawierać założenie absolutnej wyjątkowości tego zamierzenia. Historycznie rzecz ujmując, ma to być rok zerowy, ale oczywiście na tym nie koniec, bo po tej dacie ma nastąpić anihilacja samego kalendarza, mianowicie: nowy czas ma pożreć swoje dziecko - zero - niczym wąż Uroboros oprócz ogona własne jajo. Ogląd sytuacji pozwala na stwierdzenie, że tak radykalnie postawiony problem samopozbawienia siebie racji bytu, w każdym momencie czasu - teraźniejszego, przeszłego, przyszłego i alternatywnego - w każdej postaci - cielesnej, psychicznej, duchowej i materialnej oraz objęcie nim wszystkich i wszystkiego, jest trudny do rozwiązania, także w tym najbanalniejsze wymiarze, którego nie tracę z pola widzenia, ostatniego widzenia w celi śmierci, spotkania z samym sobą. Ludzie mnie jednak będą pamiętać, przynajmniej przez jakiś okres, zostaną też po mnie różne niedorzeczne rzeczy i inne świecące w śledztwie ślady, także te mroczne tropy wiodące do mnie, kiedy jeszcze byłem. Oczywisty ten fakt zmartwił mnie perspektywą fragmentarycznego zmartwychpowstawania, jednak po chwili przyszła fala uspokojenia, bo przecież takie mimowolne migotanie pamięci, w różnych jej przejawach, nie potrwa długo, siła bezwładności osłabnie, inercja ma swój kres, nawet ta internetowa, gdy pochowany ciałem, chowam się wciąż po archiwach. Całość mnie i tak przeminie i resztki po mnie w przeróżnych kształtach i przejawach zmienią się w końcu w jedno nic. Ambitny plan jest więc tylko oszukiwaniem samego siebie, próbą odłożenia w czasie samego czynu, jakby życie wciąż kurczowo trzymając się mnie, który coraz natarczywiej odpycham je od siebie, namówiło moją wolę nieistnienia na rodzaj strajku włoskiego. Ustalanie całości i wszystkich elementów z osobna aż do najdrobniejszych punktów i podpunktów, to gęstniejące kłębowisko paraparagrafów, słowem - cały ten formalizm rozpaczy, skrupulatność masakry, biurokracja rąbania, miażdżenia i rozpuszczania w żrącym ługu, pachnie jednym wielkim łgarstwem, wygląda mi na alibi, aby nie robić nic w kierunku nic, a tylko pisać, pisać, ile to się nie zrobi, bardzo konkretnie. Statystyka planistyczna przykrywająca pustkę odgrywa jednak istotną rolę, sama staje się gestem totalnej eliminacji i jest skazana na samozagładę. To jak policjant wyznaczony do zorganizowania masowej egzekucji, który już po wszystkim zostaje zmuszony do samobójstwa, nieważne czy przez głównych oprawców czy same okoliczności.
3. Kości
Algebra kości, dajmy na to, ile ich jest, piszą, że 206, ale ja wiem, że kościana całkowitość zawiera ich o 159 więcej, tych losowych, których struktura stała nie zakłada, bo ich przewidzieć niemal nie sposób. Uzmysłowienie sobie, że duża część szkieletu jest poddana prawu aleatoryczności, zmieniło drastycznie moje podejście do dialektyki życia i śmierci. Taksonomią, a nie anatomią trzeba by określić systematykę kostnych struktur, α + β + ρ + α + ξ + α + ς, narzucanych w sposób jeszcze bardziej arbitralny niż ten widzialny (po rozkładzie ciała, a wcześniej w promieniach X) wapienny wieszak w człowieku. Obcość przypadkowych, dodatkowych nośników, podpór, członów, łączników, każe w nich widzieć jakby osobne istoty, mimo że włączone w znany, dany zbiór jednego, jawnego organizmu. Historia wrzutów nowych, przygodnych bytów nośnych, buduje alternatywną autobiografię, pełną zakrętów wiodących na manowce i ślepych uliczek ewolucji, co stanowi niestety kolejne wyzwanie dla architekta samozagłady. Opracowanie technologii kruszenia rozbudowanego w taki sposób szkieletu napotyka na bariery nieznane najlepszym w dziejach fachowcom, bowiem machiny do tłuczenia, miażdżenia, rozcierania metamateriałów muszą uwzględniać ich sekretny i nie do końca zdefiniowany charakter. Labilność takich kościanych nośników prowadzi do równie przypadkowego wniosku, że ich niszczarka musi uwzględniać nowatorską metodologię złamań, które powinny być otwarte, ale w awangardowym sensie tego słowa, innym niż w praktycznej chirurgii interwencyjnej, a nawet tej eksperymentalnej, stosowanej w masowych masakrach. Otwartość złamań musi być jak największa, jak najszersza, tak by obejmowała nawet swoje semantyczne przeciwieństwo. Całkowicie otwarte złamanie takiej metakości byłoby złamaniem zamkniętym, hermetycznym, tak by proces utylizacji zachodził w absolutnej tajemnicy, bez jakiejkolwiek możliwości wykrycia zarówno chirurga jak i efektu oraz przebiegu jego zabiegu, bo to przecież jest ostatecznym celem skomplikowanej zbrodniczej i zbawiennej operacji, w której sprawca w pełni łączy swój los z ofiarą. Auszpik z synowskich nóżek niemowlęcych podawany przed śmiercią udręczonej porodem matce w świątyni prosektoryjnej kantyny niech będzie spektakularną specjalnością zakładu podczas wieczerzy w typie piety/stypy, której to synkretyczny charakter będzie jednak przed rodzicielką/dolorosą utrzymywany w sekrecie. Ucztę taką, patologicznie patetyczne "covivium" bez zbędnych gości ni świadków, sub rosa, kontrestetycznie uznaję teraz za nowy typ piękna, nadając jej momentalny literacki charakter, który jak się nagle objawia, tak błyskawicznie znika. Szalenie mi się ten niby-mit chwilowo spodobał. Tak jak przez kilka sekund to autoreferencyjne nie-zdanie sczytane za moment do szczętu, zakończone organiczną, szybko gnijącą kropką.
4. Proch
Aranżuję sytuacje szczególne, językowe zdarzenia z pogranicza, w których to, co racjonalne i umykające logice, organiczne i sfabrykowane, tworzy nowy wzór rozmowy z samym sobą, tuż przed skasowaniem wszystkich własnych słów. Urządzam tu szczególnego rodzaju solilokwium z wmontowanym weń automatem autodestrukcji, programem pogromu podmiotu mówiącego oraz całej jego mowy, na wszystkich polach i nośnikach. "Talk" po angielsku znaczy "rozmowa" a w kosmetyce literackiej, którą tu stosuję, to biały proszek z metamorficznego minerału do pudrowania przyszłego trupa, cadavre exquis, podczas rytualnej mumifikacji zwłoki. Od razu zaznaczam, że to podstawienie "zwłoki" pod "zwłoki" nie jest żadnym razie zwykłą grą słów, choć w tej karnawałowej zabawie na cześć końca czasu, ludyczny aspekt oczywiście odgrywa pewną rolę, jednak ta podmiana to nie kawał, ale kabała. Homonimy tego rodzaju są jak wskazówki zegara terminalnego na pustej, pomalowanej mlekiem wapiennym ścianie nielegalnego, prowincjonalnego hospicjum z bladymi jak śmierć, nie cierpiącymi przed momentem na żadną chorobę pacjentami na metalowych łożach boleści, którzy wciąż nie mogą umrzeć, choć tak naprawdę już nie żyją. Orbita, wokół której krążą te wskazówki, to obracające się leniwie fantazmaty znieczulonych morfiną, do niedawna całkiem zdrowych podopiecznych pana Doktora Panreduktora, guru Sekretnej Sekty Samobójców, neomaltuzjańskiej Świątyni Śmiechu Śmierci. Lokowanie kontrproduktywnego produktu, z wpisanym weń procesem błyskawicznego starzenia się i rozkładu, antydzieła niszczącego sam sens pracy włożonej w jego wykonanie oraz absurdalna "idea placement" w postaci propagandy aporii, paraliżujacych pracę mózgu, to strategie dominujące w tym teście testamentu i jeśli szukać w tym szaleństwie metody dydaktycznej, to byłaby to apologia autoanihilacji za pomocą biodegradowalnych narzędzi literalnych (dosłownie i lingwistycznie) oraz pitagorejska z ducha quasi-religia liczbowych porządków, ład strukturalnych przymusów, będący symptomem kryptokonserwatyzmu, zarazy ukrytej i równie groźnej jak jawna choroba anarchii asocjacji, chaosu skojarzeń. Omawianie samej mowy jest tym samym co redagowanie klepsydry przez samego nieboszczyka, to po-etyka specyficznego antybiogramu. Całus śmierci nie może być głęboki, z prozaicznego powodu: braku języka. Autarkia jest zjawiskiem niemożliwym w jakimkolwiek wyznaniu, nawet najbardziej mistycznym, nastawionym na nieprzekładalne, wewnętrzne doświadczenie, ale załóżmy, że istnieje inna mowa, nowa mowa pogrzebowa, funeralna laudacja lingwistyczna, pośmiertna chwalba na własną cześć - inwokacja do katalogu elementów oraz zbioru reguł. Usta usta trupa z trupem - oddychanie sztuczne jak raj beztlenowców, narkotykowy fantazmat w stanie ostatecznego stuporu, martwa cisza w statycznych klatkach piersiowych szczepionej ze sobą pary ćpunów: znaczonego i znaczącego. Sensualność scen jest efektem agonii, nagłego wzmożenia biochemicznego. Tekst, który nabiera charakteru gonitwy zmysłowych wizji, już po chwili powraca do drętwych, umysłowych abstrakcji-aberracji.
5. Wyłom
Arbuz przyturlany pod koniec sezonu po piasku pokrytym sosnowym igliwiem, z odległego sklepu, do rodziców i brata na kocu w kratę, na polanie przed klifem, oraz (w domyśle) morzem leniwym tam w dole, gdy gorąc ze słońca w zenicie, analogon solarny, zielony przez ojca krojony nożem, sok z rany świeżej powoli sączący się, zwrotny zaimek i całe wspomnienie w tył zwrot. Uchwycone tylko na chwilę, by umknąć, cudowne sceny, dłoń łapie bezmyślnie do słoja kijanki jako bajeczne rybki ze stawu na stepie, za który brałem połacie łąk, tereny po byłej wojskowej jednostce, z betonowymi słupkami i zardzewiałym włosiem kolczastego drutu. Technika spleciona z naturą, drewniany labirynt baraku pachnący cementem i zeschłym łajnem włóczęgów, nad wzbierającą rzeką, gdy wodę spuszczono z zapory po sygnale syreny, ryczącej po stromych borach jak wielki stalowy jeleń, raniony w głowę odłamkiem kłamliwego słowa. Opór w rozumie już wcześniej łamany raz na jakiś czas, naraz pokonany całkowicie, by przez rosnący w oczach wyłom ładowały się błahe historie. Historyjki niewarte ułamka sekundy uwagi rozrastają się do gargantuicznych raportów, zapełniających terabajty zewnętrznej pamięci, ale same w jednym momencie znikają w koszu szyderstwa, a potem jednostajnego szumu asemantycznej maszyny, muszli kosmicznej kloaki. Oko przebite palikiem podczas zabawy w chowanego, cudem nie utracone całkiem widzenie, mimo broczącej krwi i matczynego przerażenia, przeświadczenia, że zagraża mi ślepota po mojej prawej stronie, że widok świata skupi się we mnie tylko po stronie lewej. Lewym do dzisiaj ostrzej postrzegam, a strzegę obrazów w środku - tym prawym, bo to jest oko światów bez światła, ciemnych świąt bytu bez boga ognia. Ocalone całuny, szmaty pełne plam zakrzepłej krwi układających się w sceny prywatnych mitologii, archetypy blaknące w stereotypy, klisze pamięci i komunał, clichés i cliché, klik i znika: nikt i nic. Co i raz wyłania się sierść cierpliwego szczura, ocieka wodami fizjologii i ginie w ginekologii Sofii męskiej gnozy, jak zaraza gra z zakazami, łamiąc reguły przenosi je dalej, z kanałów komunikacji do ścieków wściekłego bełkotu, ta epidemia epidermy, na ekranie z wykresami kresu i twarde "nie" skóry skwaru, lodowy wądół dławiący głos nie-osoby o imionach Omegaman Agamemno. Anagramy to są "rany maga", a "Bogdan Zalewski" to jest tylko "gleba do nazwisk". Uprzejmie donoszę sam na siebie, donoszę siebie jak ciążę i zlegnę z sobą aż po grób, najlepiej masowy i solipstystyczny. Subiektywizm ostateczny aż do stwierdzenia, że sam jest wytworem zasklepionej klęski, zapętlonej pustki, bzdurnej trąbki grającej w głąb, w krąg, na okrągło. Trojański koń, ukryty na końcu, troi się i irytuje, napadając od środka na samego siebie, gdy jego mit się mityguje, wstydząc się wiary we własną narrację.
6. Egipt
Apokalipsa nie miała wcale spektakularnego charakteru, choć z oddali dochodziły do mnie pomruki rozsierdzonej bestii, niedźwiedzia węszącego przed megakontenerem z nadziwniejszymi odpadami, dźwigającego wór wyzwisk, więc to, co degenerowało się we mnie całkiem prywatnie, miało swój obiektywny analogon w chaotycznych ruchach wychudzonej, półludzkiej- półboskiej postaci o nafosforyzowanej sierści. Utrata dobrego imienia powoduje automatycznie nabrzmiewanie w syczącym sercu, już wcześniej nie dość męskim, płochej torbieli płynów gnilnych, efektu panicznego rozkładu gramatycznego i uchodzi, co wcześniej nie uchodziło, tak twierdzić osierdziu się chce, gazami głodnej zygoty w klatce wyszczerbionej, tuż po resekcji żeńskiego żebra, w związku z rytualną gangreną alterego, rozgrywaną także na organicznym froncie. Traciłem nawet to, co wydawało mi się wcześniej elementem niezbywalnym, jakąś ścianą nośną budynku bytu, konstrukcji "jestem", a potem baraku "będę", bo miało za chwilę nie być nawet krzywej szopy przy szosie, tej trasie na zatracenie samej siebie, zapomnianej przez ludzi, psy i sny, przez szczury i rybiki cukrowe, tylko sznur o tym wszystkim wciąż musiał pamiętać, sznurować mi oporne usta, zanim najczulszą otoczy opieką wychudzoną szyję. Okrucieństwo ładnych widoczków jest jeszcze większe niż ohyda horroru z robakami rojącymi się w niegojącej się kafkowskiej ranie, bo poranek zimowy w ściętym jak białko mieście, gdy właśnie spadł śnieg i kiście bzdurnych usteczek czerwienią się pośród najdrobniejszych gałązek, już jutro będzie umarłą ułudą, a daną mi tylko po to, by darowanej dacie nie zaglądać pod cyfry, choć kryje się tam prawdziwy charakter takiej porannej rutyny sezonu, pierwszy z brzegu rozkaz z artykułu rewolucyjnego ukazu, zwrot prosty jak cios noża w splot. Hipochondria jest wyobrażoną narracją, diabłem wcielonej choroby, której -jak mówią- nie ma, a kiedy ja mówię, to jest, i płonę od gorączki, i śmieję się z siebie, że ognia we mnie ani na lekarstwo, jakby jakiś żywioł, a zwłaszcza tak sztuczny i prowadzący do prawdziwej martwicy, dało się leczyć lustrem! Obrzydliwość! Lusterko przykładaj do ust, gdy już umrę, a kiedy nie zamgli się zwierciadełko, to będzie także najlepszy test na ten tekst. Od razu zakop go głębiej, w tej fałszywej głębi obrazu Narcyza, gdy patrzy na siebie i widzi ciebie a ty w nim znów widzisz mnie. Czytanie w odwróconym świetle, przewerbowanym agencie wiecznej nocy, jest jak palindrom "mam", łudzący posiadaniem wszystkiego w każdej sytuacji, nawet gdy los -solista- schodzi ze sceny tyłem w fałszywych ukłonach, karta się odwraca, trzynasty kartonik to Śmierć, i nagle, nad ranem, zamiast szelestu banknotów słyszysz, że nie ma już waluty, a ty jesteś goły jak walet, uzależniony od konta w banku totalitarnego państwa podziemnego, z dyrektorem o głowie egipskiego psa. Aportuj symbole boski dwunogu, cokolwiek ci tam zostało na turystycznym śmietniku po kolejnej wiośnie ludów, gdy niebo jasne jak słońce obrodziło ślepymi fatamorganami negatywowych postaci. Urodzaj na znaki skończy się brakiem znaczenia. Stan oczywisty pod koniec każdego cyklu, a jeśli życie to takie koło, życz mi żeby trafiła obręcz na kamień, najlepiej lapis lapsusu, przewracający wóz, tak by "ó" wypadło ze środka i odwróciło się, z kreską w dole, symbolem przeszkody, prze-Szkody, wyboju boju ostatecznego. Trasa opasuje się sama, goniąc się po wstędze, ginąc w sobie, gnije przerwana.
7. Komża
Atrofia wiary nawet we własne słabości, które inne moce, wykorzystawszy w sobie wiadomym, niecnym celu, mogłyby wysublimować w gotowe pisma, zbrukane podpisami posoką, coraz bardziej koślawymi wersjami sygnatur, imionami anomii, nazwiskami przypominającymi nazwy wyszłych z użycia gadżetów, stosowanych do niemal całkiem zapomnianych zadań, prostackich zabaw z samym sobą, wyśmiewanych już w zeszłych stuleciach, w które zamieniły się ostatnie miesiące. Ubrany w żenującą komżę, z czarnego welwetu, z godłami najgłupszych diabłów, asemantycznymi sentencjami na wspak, gadaniną nic dobrego, tkaną pokątnie, nićmi z metalu nihilistów, senną wersją srebra, miękkiego jak talizman z sodu i pachnącego bukietem fantazmatu najmodniej zdefiniowanych kobiet, fekaliami lotofagicznych, transseksualnych nimf, leżę goły, nieogolony, z włosami-glonami pełnymi rybiego łoju w swoim zwykłym łóżku, w mieszkaniu M-5, w postmodernistycznym bloku, gdy moja żona krząta się w salonie tylko wokół siebie, bo nie wie, że kiedykolwiek miała męża, jak całe dekady wcześniej, że wzięła ze mną tak naprawdę nieważny ślub. Topologia typowego lokum inteligenta w pierwszym pokoleniu to jedna wielka alegoria lenistwa, które jest warunkiem swobody refleksji, wspomnień i werystycznych opisów, tego wszystkiego, co wypełnia tę wprawdzie miejską, ale w gruncie rzeczy prowincjonalną architekturę, z wpisywaną weń inercyjną produkcją wątłej weny, tę blaknącą architeksturę, z atramentem początkowo jawnym, czytelnym, po czym powoli zanikającym, jakby coraz bardziej rozcieńczanym mleczną zawiesiną, aż zmieni się w inkaust sympatyczny. Ochoczo przyjmuję to, co mi przynosi sen a potem jawa, bo nie będę się targował o drobne niedogodności, jakieś majaki na końcu odwróconego tunelu, o jaskrawości ścian zasklepionej kluchą chaosu o zmierzchu. Historia zakrzywia się i wypada z toru, uzgodnionego przy stole rzekomych mocarstw, na które też przychodzi kres i to znacznie wcześniej niż zakiełkuje ziarno wątpliwości w głowie największej, samozwańczej, imperialnej Kasandry, bo tu już kłos przerośnięty czarnym pazurem sporyszu wznosi się ku pustemu niebu swoim niemym wyciem. Ogląd sytuacji pozwala na szybkie pożyczki bezgotówkowe, gdy asemantyczne odruchy, żałosne w swej niewyrażalności reakcje, są nie tyle niepojęte, co niepoliczalne, jak w czasach hiperinflacji sumy w sekundach, zmienne nieba w kałuży, prosta syntaksa skomplikowanej do spodu symultany, do poziomu leja ze snołą, tutki z solipsytyczną pastą. Laryngologiczność mowy powinna pozostawić wyraźny ślad w tym gnuśnym piśmie, ten timbr tenebrarum, ciemną otchłań banalnej praoralności, całą tradycję codzienności niepiśmiennych wieśniaków, w skrzepłej na czarny proch posoce wydeptanej w polską glebę, wtartej w krajowy grunt, jako pars pro toto totalności zapomnienia, niemej treści, żadnej -jak się wszyscy zarzekają- rzeki, o zapadłych źródłach, nigdzie już nie mającej ujścia. Oschły głos ojca ojców, matowy szept matki matek, cała ta śmieszność serii śmierci na przestrzeni dziejby bytowania, brutalnej i brudnej, niech będą z nami wszystkimi, z tą wprost niewiarygodnie zmultiplikowaną postacią mnie, wielbioną przez rzesze całkiem takich jak ja, oraz tych samych i również zwielokrotnionych . Co mikron ruchu sekundnika, to zmiana monstrualna, bo takie ustanowiono prawo, zadekretowano- niewerbalnie i nie wiadomo kto, i nie wiedzieć czemu tak często je unieważniano, by przywracać je i znów obalać, na przemian, ze zmienną przemiennością. Algorytm miał wbudowany algorytm, a ten zawierał w sobie sekwencje pozamatematyczne, jakby skłębione nitki obcego białka, z braku lepszego opisu, bo nie było tu nikogo, kto mógłby zastąpić tego nikogo, kto podmienił nieobecność opisującego inną wersją zaimka przeczącego "nikt". Uzupełnieniem pustego miejsca było inne miejsce, zwolnione wcześniej, wcześniej czy później. Starość objawiała się podobną miałkością, bo powiedz stary, coś ty z tego miał? Tyle co nic, młody, ale to już było coś niecoś, i właśnie takie prawie zero tu się mi niemal nie kreśli.
8. Coach
Aprowizacja wszelkich pokarmów ziemskich, od tych, które zaspokajają podstawowe potrzeby organizmu po dobra niemal luksusowe, nierozsądne kaprysy, nie napotykała praktycznie na żadne przeszkody, ale pragmatyka to tylko jedna strona medalu z lodu i demobilu, a często bywa, że wcale nie najważniejsza, bo co z tego, że materialnie mogłem sobie na całkiem wiele pozwolić, skoro w sobie nosiłem tyle biedy, głodu, zarazy, nieszczęśliwych przypadków, tego bagażu życiowych ciężarów, nie do zważenia w żadnym znanym punkcie kontrolnym, że możliwości, jakie dawała pozycja społeczna, prestiż profesji, a w niej samej, dodatkowo, osobistego profesjonalizmu plus wysokie zarobki i sieć znajomości, okazywały się niczym, gdy czczy czas, ta próżnia bez różnic między kolejnymi cząstkami dni i nocy, czynił całość egzystencji, totalnie, wielopłaszczyznowo, jedną wielką, raz skwarną, raz ściętą mrozem pustynią, dnem za dnem, odpadającym, bez końca, domeną nudnych demonów, pytanie tylko: dokąd jeszcze, do jakiego momentu i tu właśnie, w końcu, pragnąłem postawić kropkę, przekształcić tę męczącą opowieść w zdanie oznajmujące, chciałem oznajmić, że na finiszu to ja przejmuję prowadzenie, ale spojrzałem za siebie i zorientowałem się, że jestem sam, odwróciłem głowę i przede mną, na horyzoncie, majaczyła już meta, tylko że ja tam już byłem i tylko ja stamtąd wołałem do siebie tu, jak osobisty trener, coach tej czczości, żeby nie ustawać i dalej, dymać dynamicznie, z energią, z werwą, śmiało zmierzać do celu, cel-pal, cel-skacz, cel-tnij, cel-truj, nic tylko wybrać, wskazać sobie jedynie metodę tego nic. Uroda chwili to ciemność prawie całkowita, ślepe niemal okienko na środku ekraniku, z podpisem "zrób zdjęcie zadaniu domowemu", bo taką ja sam, ten przez całą noc musujący sos w sobie, wyznaczyłem, chyba przez jeden sen, pracę po próżnicy, poczynając od tropienia mroku o poranku grudniowego dnia, w prewigilijnym tygodniu, nie wiedząc, za co się zabrać, w co ręce włożyć, więc tak czy owak wpakowałem wszystkie swe dłonie do głowy, która spuchła mi do wielkości sypialni, aż gniade grabie zaczęły mi radośnie gmerać w martwicy, ruszyły z kopyta, sto kończyn w sto koni, i dalej, kolejna jazda po suchym ogrodzie, zamkniętym przez dozorcę podworcu starczej kamienicy, rudery w polu szczerym. Tracę siły, to jedno, całkiem jasne, ale najbardziej mrocznym sekretem życia, który przestaje być taką językową kliszą, gdy staje się ciałem, bo cały umysł też nim się staje, okazuje się, jednoczesne z nicestwieniem mocy, bardziej bolesne słabnięcie słabości, coś jak nicowanie nocy, odwracanie mroku na drugą stronę, ale to nie jest dzień, to nie światło, to negatyw negatywności jeszcze szkodliwszy niż ... jeszcze szkodliwszy niż. Odwrotności tej nie można porównywać w żadnej tradycyjnej gramatyce ja, ja-go, ja-go-wie, ja-kie-go-kol-wiek języka. Hiena wyjąca we mnie inną istotą daje sygnał nie tylko samotności ofiary, nie tyle niemożliwości pomocy czy śmiechu z problemu niemożności ekspresji mojej beznadziei, co wręcz zakazu wyrazu, który próbuję złamać, próżny z początku z durnej dumy, próżny na końcu pustką pustyni nic, a tu na razie z tą resztką wyobrażeń, gruzami reguł, łykowatymi słowami, mięsem snów stającym w gardle, żrącą esencją życia, wodą królewską żebraka, z braku nawet tego, co stanowi o geście prośby o litość. Obronną ręką wyszedłem z największych opresji, ale chodzi los mój koło drogi, nie ma ręki ani nogi. Lotnisko symboliczne na najludniejszym skrawku piaskowej pustyni, rodem z kultu cargo, więc z precyzyjną organizacją fikcji komunikacyjnej, śmieszną, miękką maszynerią zszytą z przypadkowych materiałów oraz dyrektorem tej paranoi w galowym mundurze, ni to uniformie ni to ornacie, to jednorazowy obraz, tylko na jedno zdanie, więc jak się pojawił nieoczekiwanie, tak nagle znika, jako - pofantazjujmy -finezyjna fatamorgana fatum. Owładnęła mną totalnie - w myśli, mowie i uczynku - gangrena narracji. Całości - jakichkolwiek - brak. Autyzm doprowadzony do skrajności zamyka samą prozę w niezliczonych zapętleniach. Utajony zamysł już nie wypływa na powierzchnię, nie zanosi się teatralnym szeptem o natychmiastową pomoc. Stanowczo zabrania sobie kontaktu samokneblująca się proza życiopisaniny. Totalny jest system polityczny w obrębie mojego dogorywającego organizmu.
9. Kraft
Apoteoza nicości: dwa słowa, od których purpurowieję na twarzy. Udawany to wstyd, pokątna kokieteria młodego poety w pomarszczonej skórze starego tetryka. Tracę w twoich oczach, ale właśnie na tym zależy mi najbardziej. Obracam się wokół własnej osi, ale tak naprawdę to nie moja oś. Handlarz wspomnieniami, których nikt nigdy nie zechce kupić, od nikogo, ale zwłaszcza ode mnie, stałem przed bramą dzielnicowej kamienicy, dzień i noc, noce i dnie, jak bałwan latem z grafomańskiej bajki albo "kraftowy" lodziarz obwoźny w najbardziej mroźnym okresie roku. Oddalam się obrazami jak się tylko da. Lokuję nieznane idee, obce mi bardziej niż "przebudzenie". Owładnęła mną żądza niemiłości, jakbym chciał wysuszyć wszystkie źródła. Czas płynie podskórnie, zmusiłem go. Astygmatyzm rozdziela obrazy, widzę Imperium pod Republiką. Uchodzi im to na sucho, ty już wiesz, komu. Stanowczo się temu nie sprzeciwiam. To ciekawsze widzieć prawdę, żyć w prawdzie i tak kłamać.
10. Chaos
Automatyzm pisaniny przynosi podwójnym ludziom paradoksalny, dwoisty efekt. Utworzone w ten sposób zdania, lub ich równoważniki, charakteryzują się jednocześnie sztucznością i weryzmem. Ten skutek ekstremalnego sformalizowania zawsze był dla mnie zagadką. Obejrzyjmy pod tym kątem samo słowo "automatyzm". Hasło "pisanie automatyczne" ("ecriture automatique") zakłada daleko idącą swobodę pisarską, wolność skojarzeń, dowolność tematyczną. Oczywiście to prawda, ale cząstkowa. Logika językowa, podporządkowana prawom duchowym, narzuca tu najczęściej schematyczność "stochastycznie" wyłaniających się tematów, stereotypowość stylistyczną, zastanawiającą powtarzalność w "nieprzewidywalności". Obłędny chaos myślowy okazuje się po głębszej analizie typowym przejawem grafomanii, ze wszystkimi jej wadami i nielicznymi zaletami. Cudowność metody twórczej zamienia się w nudną prozę życiopisaniny. Automatyzm staje się synonimem odtwórczego mechanizmu powielania oraz autoplagiatowania. Urastająca do rangi kamienia filozoficzego "eureka" ecriture automatic bywa na końcu zwykłą babką z piasku pustyni błędów. Stanowczo odradzam, całym tym swoim hipertekstem! To znaczy namawiam doń namiętnie tę postać w pękniętym lustrze.
11. Dalej
Akapit dalej: to samo tylko inaczej. Uwaga skupiona na takiej zamianie, aby wszystko pozostało takie, jak było. Ten jedyny krok dalej, to kolejne centymetry mniej od przepaści. Ogólnikowy schemat samozagłady ubranej w inne słowo. Hipochondria jako śmiertelna choroba udająca irytujące marudzenie. Obojętność na śmierć, po pewnym czasie naprawdę nikt i nic pozostaje z każdego człowieka. Los tu na ziemi jest od początku do końca jasny i czytelny, i nie podlegający żadnej, unikatowej zmianie. Oczywiście skupiam się na tym co dano nam tu i teraz z urzędową pieczątką początku i cyrografem w sprawie granicy. Całkowicie odrzucam tu tajemnicę, nic o niej - anomalii - o której mowa w świętych pismach. Analiza obecnego stanu rzeczy zakłada brak jakiejkolwiek nadziei na wszystkich poziomach jednocześnie. Usłużne alibi dla wszelkich aktów autodestrukcji, nieprzeznaczone do czytania. Statyczna struktura samotności bez orzeczenia, co dalej. Troska o innych zawoalowana w nieśmiałych aluzjach.
12. Kliki
Aporia zawarta w samopodobnych płodach jest jak wywołane od razu wyrazy żenady i bezradności. Uwaga, z którą ewentualnie mogą się spotkać takie komunikaty jest czysto kontekstowa. Typ medium oraz nadawca wywołują warunkowy odruch rudymentarnego zainteresowania. Ostatecznie gasnący już po chwili, jakby intencją autora była komercyjna strategia nabicia statystyki klikalności. Haniebny fortel, nie brany w rachubę w jakichkolwiek metamatematycznych obliczeniach, cieszy każdego autora-nihilistę. Odruch autoironii to automatyzm szczególnie trudny do wyplenienia, ale i on na końcu polegnie. Literackość tekstu podobnie, ale z nią rozprawimy się na samym finiszu. Ogołocony ze wszystkiego hipertekst z krematorium, jedyne kryterium oceny skuteczności całej operacji pod kryptonimem "יִצְחָק". Celuję słowem w słowo jak palcem w palec: "a nie, bo ty!". Artysta we mnie skwierczy pieczony na wolnym ogniu. Ustawiczna tortura pismem-paleniskiem. Skruszone kości, utarte w tylu tyglach! To wszystko do policzenia, jak każdy włos z odciętych warkoczyków liter.
13. Pióro
Aranżacja nic więcej, nie bierz jej za coś, czym nie jest. Uchodzi to na sucho autorowi, który nie wierzy we własną nieomylność i jest gotowy ponieść najwyższą konsekwencję, więc te pośledniejsze nie robią na nim żadnego wrażenia. Trochę mu wstyd, że jest tak bezwstydny, ale to chwilowe, dąży do chwilowości wszystkiego, wszystkiego. Odsłania się do kości, bo myślał długo o swoim wnętrzu, bez metafor, bez literatury. Hołubił poetyckość jako wyjątkowy dar, choć była to zwykła rymowanka na ostatniej stronie niewybrednej gazety. Ot, zwykły człowiek, ecce homo. Lotem koszącym było jego życie całe. Ostatnie słowa wypowiedział na początku, więc teraz już tylko szukał i sztukował. Ciekawość zawiodła go w najbardziej nieciekawe rejony. Apartament zagracony znienawidzonymi książkami i drogimi ubraniami w nieładzie, a luksusowe buty w pudełkach, nie używane ni razu. Ustać jest mu trudno, a co dopiero podążać piórem. Starość zagląda jako Zagłada do niemal niewidzącego prawego oka. To on sam, sam jak mastodont.