Mogła być bohaterką greckiej tragedii – rozdarta między poczuciem obowiązku a własnym sumieniem. Ale nie będzie. Powoli pada kurtyna na scenie, którą od trzech lat zajmuje brytyjska premier Theresa May. Otrzymała od losu zatrutą czarę brexitu i w pewnym sensie zasługuje na współczucie. Ale nie musiała jej wypić solo. Gdyby zechciała się nią podzielić z innymi aktorami, być może przeżyłaby ten spektakl w aureoli chwały.
Bawię się w Kasandrę i przepowiadam polityczny zgon brytyjskiej premier. Może to nieeleganckie, ale takie sentymenty dawno już na Wyspach straciły znaczenie. Znaki na niebie i ziemi są jednoznaczne. Po ponownym, przegranym głosowaniu nad porozumiem w sprawie brexitu, Theresa May stała się premierem de facto: bez rządu, bez kontroli nad parlamentem, choć wciąż z miękkim fotelem na Downing Street. Bardziej przypomina ślepego Króla Lira niż przywódcę piątej, największej gospodarki świata, która stanęła na krawędzi katastrofy. Takie wyzwania wymagają od przywódców czegoś więcej niż dobrej gry aktorskiej i efektownego trzymania za plecami kciuków.
Theresa May nie prosiła o ten obowiązek. Po odejściu jej poprzednika, Davida Camerona - człowieka odpowiedzialnego za zwołanie referendum (łotra w tej sztuce) - May podjęła rękawicę, choć była na nią o kilka numerów za duża. Stanęła do walki. Ten instynkt wyniosła z domu - córka pastora, prymus w szkole i odpowiedzialna żona. Nazajutrz po ogłoszeniu wyników plebiscytu, musiała się zająć brexitem. Była ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Camerona. Na nią wypadło, więc na nią bęc - stało się jak w bardzo dorosłej wyliczance. Ale tu kończy się uznanie dla obywatelskiego instynktu i politycznej odwagi pani premier. Zaczyna się prawdziwy dramat. To, co przyszło później było serią błędów, za które być może przyjdzie zapłacić jej wysoką cenę, a kto wie, czy nie całemu narodowi. May wciąż jest premierem, ale tak jakby jej nie było.
Pierwszym, niewybaczalnym błędem Theresy May było zwołanie przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Odziedziczyła po Davidzie Cameronie niewyobrażalny bałagan, ale także bezpieczną większość w parlamencie. To pozwoliłoby jej na spokojne realizowanie strategii brexitu, bez konieczności chowania asów w rękawie i przełykania gorzkiego smaku przegranej. Zwołując wybory, chciała umocnić swą pozycję, by łatwiej pokonywać legislacyjne przeszkody, a przy okazji, uciszyć rokosz w szeregach własne partii konserwatystów. Ignorowała jednoczenie posłów siedzących po przeciwnej stronie w Izbie Gmin. Rywal w parlamencie mógł być w czasach morowych potencjalnym sojusznikiem. Mógł doradzać i uczestniczyć w negocjacjach z Brukselą. Mógł bardziej łączyć, niż dzielić. Ale do tego trzeba było wyobraźni, a Theresie May jej zabrakło. Odpowiadała jej rola zbawiciela, który usiłuje pogodzić rozbity naród. Problem w tym, że w tej sztuce, takiej roli nie rozpisano.
Wynik wyborów pozbawił jej partię większości w parlamencie. Brexit - z wyzwania, na końcu którego mógł czekać wieniec laurowy - stał się koroną cierniową. Każde głosownie w Izbie Gmin groziło porażką. I tu na scenę przy dźwiękach irlandzkiej muzyki wszedł chór koryfeuszy z DUP. Miało ich nie być w scenariuszu, ale się pojawili. To twardogłowi posłowie z Ulsteru, którzy zrobią wszystko, by Irlandia Północna pozostała w Zjednoczonym Królestwie. Politycznie są pokrewni z konserwatystami, ale jeszcze bardziej od nich na prawo.
By uzyskać większość w parlamencie, premier May zawarła z nimi nieformalną koalicję. Prawdę mówiąc kupiła ją, dając Ulsterowi w prezencie miliard funtów. To kolejny grzech pani premier w tym narodowym dramacie. Polityczne łapówkarstwo wraca jak bumerang - powinna była o tym wiedzieć - i w najmniej pożądanym momencie uderza w głowę.
Od samego początku sprawowania urzędu, Theresa May obrała radykalną wizję brexitu, w której wyjście Wielkiej Brytanii bez porozumienia było wielką maczugą. Straszyła nią własny parlament, ale również i Unię Europejską, mając nadzieję, że obawa przed gospodarczą katastrofą Wielkiej Brytanii skłoni parlamentarzystów w Londynie i Strasburgu do przyjęcia jej warunków brexitu. To był gambit, którego nie powinna była nigdy rozegrać. W rękawie zamiast asów, miała same dziewiątki. Przegrywała zatem raz za razem. Podczas negocjacji Bruksela okazała się twardym i wytrawnym graczem, a koalicjanci pokerzystki May sprzedali ją przy najbliższej okazji. Wystarczyło, że kością niezgody w rozmowach z Brukselą stała się unijna granica w Irlandii, która po brexicie, w przypadku braku zawarcia nowych umów handlowych z Unią, byłaby granicą fizyczną - z kontrolą celną towarów i przepływu ludzi. To dla Irlandczyków byłoby niedopuszczalne. Taka granica istniała przed laty, gdy protestanci i katolicy zabijali siebie nawzajem.
Zabezpieczanie przed powstaniem takiej granicy zostało wpisane w tekst porozumienia i stało się przyczyną obu porażek Theresy May w Izbie Gmin. Paradoksalnie, ta polisa ubezpieczeniowa zjednoczyła w parlamencie przeciwników i zwolenników brexitu. Przeciwko jednemu wspólnemu wrogowi - Theresie May - a raczej wszystkiemu co ją symbolizuje. Pierwsze głosowanie premier przegrała różnica 220 głosów, drugie nieco łagodniej, ale wciąż 149 posłów po jej i przeciwnej stronie Izby Gmin zagłosowało na nie. Trzeciego głosowania prawdopodobnie nie będzie.
Zdruzgotana porażką, premier May zgodziła się by posłowie zagłosowali nad wykluczaniem możliwości twardego brexitu - centralnego punktu jej dotychczasowej strategii. Przyparta do muru, niejako sama sobie wymierzyła cios maczugą. W dodatku parlamentarzyści będą mogli zagłosować bez wymogu zachowania partyjnej dyscypliny. Pokierują się własnym sumieniem i rozsądkiem. Brexitowe hara-kiri, które w tym tygodniu rozgrywa się w Izbie Gmin, może zakończyć przygodę Theresy May z polityką.
Grecka tragedia Made in England powoli dobiega końca, choć wciąż nie wiadomo, dokąd zmierza brexit. Izba Gmin na pewno opowie się za przedłużeniem procedury wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Nie ma innego sensownego rozwiązania. Twardy brexit byłby gospodarczym samobójstwem, a brexit odroczony stanie się kolejna łamigłówką w kalejdoskopie nieprawdopodobnych wydarzeń ostatnich miesięcy.
Czym może się skończyć? Przede wszystkim napisaniem nowego scenariusza w tej sztuce. I nie będzie go pisał Londyn, tylko Bruksela. Na własnych warunkach, z narzuconym rekwizytami i podpowiadającym kolejne ruchy suflerem.
Szansa na to, że do brexitu w ogóle nie dojdzie, staje się co raz bardziej prawdopodobna. I trzeba przyznać, że premier May przed tym też przestrzegała. Nie wiem tylko, czy był to kolejny kij do bicia elektoratu po głowie, czy mrugniecie okiem do ludzi, którzy zagłosowali za pozostaniem ich kraju w Unii Europejskiej. Może Theresa May kiedyś o tym napisze w pamiętnikach.