​Decyzja Sądu Najwyższego, potwierdzająca zwierzchnią rolę brytyjskiego parlamentu nad rządem, nie jest szokiem - każde demokratyczne społeczeństwo powinno zdawać sobie z tego sprawę. Zaskakuje natomiast droga, jaką przejść musieli Brytyjczycy, by upewnić się, że to parlament - a nie gabinet premier Theresy May - ma prawo uruchomić procedurę wyjścia z Unii Europejskiej. Dyktatorskie zapędy pani premier ukróciła obywatelska interwencja. Szefowa brytyjskiego rządu chciała bowiem zapoczątkować Brexit, powołując się na archaiczne prawo, spływające na nią wprost od miłościwie panującej Królowej, w której to imieniu przewodzi nowoczesnemu państwu. Obywatele potraktowani zostaliby jak poddani, a naród jak królik doświadczalny bezwzględnej polityki. Tak się jednak nie stanie. I to nie jakaś partia, ani żadna organizacja nie wniosła skargi przeciw rządowym planom ominięcia w tej kwestii parlamentu. Zrobił to szary obywatel. Jedni nazywają Ginę Miller "Robin Hoodem w spódnicy", inni pełnym męstwa rycerzem demokracji. Jakie znacznie ma dla przyszłości Wielkiej Brytanii?

REKLAMA

Urodzona w Gujanie finansistka stała się twarzą obywatelskiego sprzeciwu. Miller ma 51 lat. Znakomicie artykułuje swe myśli, nawet pod presją mikrofonów i telewizyjnych kamer. Znana jest również ze swej działalności filantropijnej. Choć reprezentując grupę rozczarowanych Brexitem ludzi nie działała sama, to na niej skupił się gniew prawicowych mediów. Znienawidzili ją zwolennicy wyjścia z Unii, którzy uważali, że po referendum, rząd otrzymał otwarty mandat od elektoratu, by wprowadzać Brexit na swoich zasadach. Gina Miller nie zgadzała się z taką tezą i skierowała sprawę do sądu. Po zwycięstwie nad rządem w pierwszej instancji nazwano ją zdrajczynią. Odżegnano od czci i wiary. Fakt, że jest ciemnoskóra, również podsycał emocje, które w kręgach wrogich imigracji z trudem były tłumione. Pod adresem Giny Miller posypały się epitety nie do powtórzenia na łamach tego bloga. Za jej nieprzejednane stanowisko grożono jej nawet śmiercią. Po wczorajszym tryumfie w sądzie apelacyjnym, nikt już nie odważy się mieszać z błotem odważnej obywatelki.

Szanujemy sędziów

Miller od samego początku interwencji potarzała, że jej celem nie jest obalenie Brexitu. Chciała jedynie zapewnić Brytyjczykom właściwą kontrolę nad jego przebiegiem. Takim suwerenem - co potwierdził wczoraj Sąd Najwyższy - musi być parlament. Brytyjki rząd natychmiast zaakceptował ten werdykt. Darował sobie gorzkie żale. Nie był po jego myśli, ale panujący od stuleci na Wyspach trójpodział władzy do takiej reakcji go zobowiązywał. Poza tym, sędziowie odrzucili propozycje regionalnych rządów Szkocji, Walii i Irlandii Północnej uczestniczenia w konsultacjach, jakie poprzedzą uruchomienie art. 50 Traktatu Lizbońskiego. Z tego w biurze premier na Downing Street, ucieszono się najbardziej. Taka zgoda byłaby torpedą wypuszczoną w samo serce Brexitu. Szkocja i Irlandia Północna zagłosowały za pozostaniem w Unii Europejskiej. Gdyby przedstawiciele regionalnych administracji uczestniczyli w takich konsultacjach, Brexit nie wydarzyłby się nigdy.

Las już nie płonie

Pojedynek Giny Miller z rządem można porównać do biblijnego starcia Dawida z Goliatem. Jest jednak we współczesnej jego wersji poważna różnica. Obie strony stanęły do walki, ale po interwencji arbitra, Dawid schował procę, a Goliat odszedł z pola walki nie tracąc oczu. Opuszczając mury sądu, kwestia Brexitu trafiła tam, gdzie powinna się była zacząć i skończyć - w ręce polityków. Wykorzystano właściwy proces, by to zagwarantować i nie żal setek tysięcy funtów podatnika, który za te rozprawy zapłaci. Nie szkoda róż gdy płonie las - a trudno o bardziej zapalny temat niż Brexit. Teraz posłowie w Izbie Gmin, a potem szacowni lordowie w wyższej izbie parlamentu, będą musieli wypracować porozumienie, które uszanuje wole narodu wyrażoną w referendum, chroniąc go zarazem przed katastroficznym błędem, jakim byłoby negocjowanie Brexitu bez kilku asów w rękawie. Jeśli politycy opozycji mówią, że będą walczyć w Izbie Gmin do upadłego, mają na myśli sprawdzanie rządowych kart, zanim położone one zostaną na stole w Brukseli. Wówczas może już być za późno.

Co teraz?

W reakcji na decyzję Sądu Najwyższego, rząd premier Theresy May natychmiast zapowiedział wniesienie do Izby Gmin "prostej" - jak podkreślono - ustawy. Po prostej ustawie, miałaby nastąpić prosta debata i proste głosowanie, którego wynik - jak pragnie tego biuro na Downing Street - powinien być prosty i z góry przesądzony. Po jej zatwierdzeniu przez posłów, ustawa ma włączyć zielone światło procedurze wyjęcia z Unii co - według obietnicy pani premier - ma nastąpić jeszcze przed końcem marca. Ale "prosta" ustawa w mniemaniu rządu, to szczegółowa mapa drogowa Brexitu w oczach opozycji - precyzyjny dokument, nie pozostawiający żadnych złudzeń, z którego parlament mógłby rząd w przyszłości rozliczyć. To nie kilka słów i "kto jest za lub przeciw". Sprawa jest zbyt poważna. Partia Pracy zapowiedziała, że nie będzie utrudniać uruchomienia procedury wyjścia z Unii, ale nie pozwoli na to, by Wielka Brytania stała się rajem podatkowym na obrzeżach Europy. Taką ukrytą groźbę zawierało przemówienie premier Theresy May, określające strategię brexitową rządu na wypadek, gdyby Bruksela okazała się zbyt twardym przeciwnikiem.

Wolniej, ale bardziej rozsądnie

Inne partie opozycyjne posunęły się jeszcze dalej. Liberalni Demokraci zapowiedzieli wprost, że nie dopuszczą do uruchomienia art. 50 Traktatu Lizbońskiego, jeśli Brytyjczycy nie otrzymają prawa do zatwierdzenia ostatecznego porozumienia z Unią Europejską. Mają na myśli nie mniej i nie więcej, tylko drugie referendum! Chodzi nie o samo wyjście, lecz o wynegocjowane zasady. Ale na tej zasadzie Brexit mógłby lec w gruzach. Taka poprawka wniesiona do ustawy, która już jutro może trafić do parlamentu, byłaby pociskiem uzbrojonym nuklearnie.

Wykluczone na poziome konsultacji rządowych regionalne administracje również nie oddadzą swych interesów bez walki. Zasiadający w Izbie Gmin szkoccy nacjonaliści zapowiedzieli wnoszenie niezliczonej liczby poprawek - czyli włączenie ręcznego i nożnego hamulca razem. To z pewnością opóźni procedurę i termin ostatecznego głosowania nad ustawą. Podobnie mogą postąpić politycy z Ulsteru, którym Brexit zafunduje unijną granicę z republiką w miejscu, gdzie teraz nie zatrzymują się nawet samochody. Brak fizycznej granicy był jednym z warunków podpisanego przed laty porozumienia, które przyniosło kres bratobójczym walkom miedzy katolikami i protestantami.

A jednak szachy!

Nadszedł czas, by przestać zadawać pytanie, czy Brexit nastąpi. To jest już raczej przesądzone. Czas natomiast zastanowić się, czy będzie to jajko ugotowane na twardo, czy jego bardziej miękka wersja - z ograniczonym dostępem do wspólnego rynku i zachowanymi elementami unii celnej. Rozpoczął się czas wypracowywania konkretnego stylu, w jakim Wielka Brytania opuści Wspólnotę. I nie będzie to ostry styl rządu, tylko ten zaakceptowany przez parlament.

Opcje są dwie. Pierwsza to rozważna gra w szachy, z pełnym szacunkiem dla przeciwnika. Drugą jest lekkomyślny poker, pełen blefów zamiast asów w rękawach. Decyzja Sądu Najwyższego zdecydowanie - i jakże wymownie wobec Zjednoczonego Królestwa - skłania tę grę w kierunku szachów. Na jednym z pól - gdzieś między królową a politycznymi pionkami - stoi figura Geny Miller. Odważnej kobiety, która nie przestraszyła się ogromu zadania i sprawiła że Brytyjczycy mogą się dziś ... tylko obawiać Brexitu. Nie muszą jednak przeżywać traumy wszystkich strachów. Chronić ich będzie parlament, a dyktatorski epizod z rządów premier Theresy May na zawsze pozostanie w jej życiorysie.

Nie można traktować nowoczesnego społeczeństwa, jak średniowiecznego zakładnika. Gena Miller zwyciężyła i zeszła ze sceny. Pozostała na niej zawstydzona Theresa May. To na nią teraz czeka brukselska kurtyna.