Wychodzę ze starego miasta. Zostawiam za sobą echo wyzwalanej migawki - zbyt częste i automatyczne. Właśnie zbliża się koniec XX wieku. Piękno renesansowego Lublina kusi, a ja nie potrafię opanować swego entuzjazmu. Wciąż jestem początkującym fotografem. Fotografuję wszystko i wszystkich, jak dziecko cieszę się aparatem. Gdy dochodzę do Bramy Krakowskiej, moje życie się zmienia.

Musiałem dostrzec ją kątem oka. Z kubków po jogurcie sprzedawała małe bukiety kwiatów. Odwróciła twarz od przechodniów i oparła głowę na dłoni. Wyglądała na zmęczoną. Lubelska Madonna - usłyszałem cichy szept. Nie rozpoznałem tego głosu, ale instynktownie zasłoniłem ciałem aparat. Chciałem stać się przezroczysty. Ona musiała pozostać nieskalana. Wstrzymałem oddech, ugiąłem nogi i nacisnąłem migawkę. Zamknąłem na moment oczy i powiedziałem w myślach - dziękuję. Następnie nie czekając aż podniesie twarz, odszedłem spokojnym krokiem, unosząc się nad ziemią.

Cóż takiego właśnie się stało? Zadawałem sobie to pytanie, oddalając się od starego miasta. Niby nic, a nagle wszystko wydało się inne. Akurat w tym momencie nie zdawałem sobie sprawy, że na prostokącie celuloidowej błony odchodził ze mną, uśpiony w chlorku srebra, 35 milimetrowy obraz. Gdy tydzień później urodził się w ciemni, stał się moim zdjęciem pierwotnym.

Tak je ochrzciłem. Przed nim były setki przypadkowych kadrów, powielanych w nadziei, że któregoś dnia spłynie na mnie ta łaska. Kiedy i gdzie? - tego nie wiedziałem. Na liczniku miałem lata spędzone muzeach, tony przeczytanych książek i obejrzanych filmów. Były też studia, trwały związek, praca i ojcostwo, co dawało szersze spojrzenie na życie. Doskonaliłem warsztat. Wierzyłem, że nabyte w ten sposób doświadczanie zaowocuje w końcu prawdziwym zdjęciem. Niektórym zabiera to lata, inni dochodzą do tego momentu w miesiąc. Ja nie byłem sprinterem. Gdy w końcu to się stało, wszedłem w przestrzeń, z której nie ma odwrotu.

Zdjęcie pierwotne jest ważną, fotograficzną cezurą. Otwiera bowiem wrota, których inne fotografie nie potrafiły uchylić. Przed nim zaledwie obsługiwałem aparat, po mimo to on zaczął mi służyć. Na zdjęciu pierwotnym wszystko pojawia się w idealnym miejscu, rozgrywa się we właściwym czasie i w jedynie słusznej przestrzeni, a co najistotniejsze, w chwili naciskania migawki jesteśmy tego w pełni świadomi. Tak unosi się kurtyna. Jeśli zrozumiemy prolog, reszta tej sztuki, w bardzo dorosły sposób, staje się dziecinnie prosta. 

Fotografując świadomie, przeciskamy przez sito obiektywu całość naszej wiedzy i doświadczenia. Po co? By pozostawić po sobie ślad. Jednak nie kopiując poddańczo rzeczywistości, lecz aby na podstawie skrawka życia, wydać o niej subiektywny osąd. Scenografia gotowa, wchodzą aktorzy - tu nie ma budki suflera. Skurcz wskazującego palca na korpusie aparatu można porównać do aktu stworzenia. Czują to dwa palce stykające się na niebie Sykstyńskiej Kaplicy albo piorun uderzający w laboratorium Frankensteina. Podobnie działa plemnik, który wbijając się w ścianę komórki jajowej, nieuchronnie zwiastuje życie. Oto otrzymaliśmy moc. Teraz rozpoczyna się nauka, kiedy i jak jej użyć.

Powinniśmy każdorazowo przeżywać ten wstrząs. Tylko w ten sposób zaprogramujemy siebie, by w efekcie, w odpowiednich okolicznościach, dać się unieść instynktowi. Musimy sobie zaufać, uwierzyć, że potrafimy ogarnąć świat konsekwentnym spojrzeniem, które wynika bardziej z intuicji, niż z analizy. Jak mawiał mój przyjaciel, Gerald Howson, świat biegnie do przodu i do tyłu. W lewo i prawo. Jest nad naszą głową i pod stopami. Ale podnosząc do oka aparat, w ułamku sekundy stawiamy siebie w samym środku wszechświata. Porządkujemy go wówczas na naszych zasadach. Ustalamy granice i oswajamy chaos. To - jak podkreślał - kładzie na fotografującym olbrzymią odpowiedzialność.

Jeszcze ważniejsze od robienia zdjęć jest myślenie o fotografii. Nic nie ustawia optyki lepiej niż zadawane sobie pytania: czy warto, czy trzeba, czy to, co robimy ma jakiś głębszy, ukryty sens? Tak spożytkowany czas zaowocuje lepszym rezultatem, gdy w końcu sięgniemy po aparat. Ważne też, by wiedzieć kiedy go odłożyć, a jeszcze ważniejsze, w jakich okolicznościach w ogóle po niego nie sięgać. Do tego dochodzą jeszcze dwie istotne refleksje: wdzięczności za udane kadry i pokory, gdy zwierzyna ucieka sprzed celownika. 

Obojętnie, gdzie jestem, w jakim kraju, czy na którym kontynencie, zawsze gdy fotografuję pamiętam o ubogiej kwiaciarce z Lublina. O jej olbrzymiej godności i moim małym ukłonie w jej stronę. Pamiętam też to olśnienie, gdy wynurzyłem się z drugiej strony Bramy - tak rozegrał się mój rytuał przejścia z fotoamatora w fotografika. Każdy z nas przeżywa go na swój sposób. Nie wolno nam tego momentu przeoczyć.  

Tego dnia nieszczelny korpus aparatu prześwietlił krawędź każdej klatki na filmie. Widocznie tak miało być. Przyciąłem pionowo kadr i przyjąłem z pokorą to zrządzenie losu. Później jeszcze moja Madonna kilkakrotnie powracała w sytuacjach zupełnie odmiennych. Gdy patrzę na jej braci i siostry, wiem, że nadal żyje. Pojawia się w mojej fotografii niespodziewanie i równie szybko znika. Wówczas przestaje myśleć i jedynie czuje. Tak budzi się we mnie pierwotny człowiek.

(md)