Katalonia i Hiszpania przedstawiają kolejne kroki po chaotycznym głosowaniu w sprawie niepodległości - donosi "Washington Post". Czytam artykuł i spoglądam na ilustrującą go fotografię przedstawiającą prezydenta Katalonii Carlesa Puigdemonta, który razem z innymi regionalnymi urzędnikami pozuje do fotografii z protestu w Barcelonie przeciwko przemocy podczas niepodległościowego referendum z niedzieli 2 października. Mam wrażenie, że katalońscy politycy niestety pozują nie tylko fotografom; oni udają że wiedzą, co dalej, a tak naprawdę nie mają pojęcia, czym zakończy się ich akcja, która spotkała się ze zdecydowaną, brutalną reakcją władz w Madrycie.
Kiedy piszę te słowa nazajutrz po starciach z policją, dowiaduję się z portalu, że secesjonistyczni przywódcy dopiero organizują spotkanie nadzwyczajne, aby zaplanować kolejne kroki zmierzające do ustanowienia kolejnego państwa, ojczyzny dla nowego europejskiego narodu. Będzie im bardzo trudno, nie tylko dlatego, że plebiscyt za niepodległością Katalonii jest kwestionowany przez rząd w Madrycie. Jeszcze przed głosowaniem hiszpańskie sądy i rząd centralny ogłosiły, że referendum jest nielegalne. Bruksela też się od niego zdystansowała. Rzecznik Komisji Europejskiej stwierdził, że plebiscyt kataloński był "niezgodny z prawem", ale mimo niekonstytucyjności głosowania zachęcał obie strony do pokojowych rozmów i unikania przemocy. Nic z tego! W niedzielę polała się krew.
Rząd kataloński, najwyraźniej prąc do konfrontacji, ogłosił w poniedziałek wyniki referendum. Aż 90 procent oddanych głosów było na TAK. Za niepodległością opowiedziało się 2.020.141 osób, przeciwko 176.566. Czytam w amerykańskiej gazecie, że frekwencja była niska, bo wyniosła zaledwie 42 procent. (Warto się przy okazji głębiej zastanowić, dlaczego w Polsce nikt nikogo nie okłada pałami, a lokale wyborcze zazwyczaj są podobnie "oblegane" jak w pacyfikowanej Katalonii.) W każdym razie, zdaniem władz regionalnych, z ponad 5,3 miliona zarejestrowanych wyborców głosowało tylko ponad 2,2 miliona osób. Katalońscy urzędnicy uzasadniali to tym, że aż 319 z około 2300 lokali wyborczych zostało zamkniętych przez policję. Ministerstwo spraw wewnętrznych Hiszpanii odpowiedziało, że tylko 92. Uczciwie trzeba też dodać, że spora grupa Katalończyków, sprzeciwiająca się niezależności, zapowiedziała, że nie weźmie udziału w żenującym spektaklu. Wykorzystał to natychmiast hiszpański premier. W niedzielnym wystąpieniu telewizyjnym Mariano Rajoy podkreślił, że w Katalonii nie ma prawdziwej niezależności, bo większość mieszkańców regionu nie pojawiła się w lokalach. Wyemitowano reportaż ukazujący dziennikarską prowokację. Reporter udowodnił, że mógł wielokrotnie głosować i w ten sposób wykazał wyraźne luki w kontroli urn.
Pomimo dyskredytowania decyzji sporej części Katalończyków, niepodległościowe referendum wywołało wielkie zaniepokojenie w samej Hiszpanii. Znalazło ono swój symboliczny wyraz w Madrycie. W tysiącach okien w hiszpańskiej stolicy pojawiły się narodowe flagi w spontanicznym poparciu dla jedności kraju. Takie patriotyczne manifestacje nie mogły jednak zatrzeć fatalnego dla Hiszpanii wizerunku państwa w krwawy sposób rozprawiającego się z pokojowo nastawionymi obywatelami. Jak zaklinanie rzeczywistości zabrzmiały słowa hiszpańskiego ministra spraw zagranicznych Alfonso Dastisa, który nazwał przemoc "nieprzyjemną", ale "proporcjonalną". W świat poszły dramatyczne obrazy policjantów w kaskach ubranych na czarno, okładających bezbronnych głosujących gumowymi pałkami, strzelających do nich gumowymi kulami i ciągnących ich za włosy. Były jednak także tragikomiczne epizody, jak zabawa Katalończyków w kotka i myszkę z hiszpańską policją węszącą wszędzie za kartami i urnami do głosowania. "Washington Post" opisuje kuriozalną sytuację w Sabadell, piątym co do wielkości mieście Katalonii. Niejaki Francesc Codina przez trzy ostatnie tygodnie ukrywał pudła do głosowania mrocznej piwniczce na wino w samym sercu miasta. Potem "urny" z pieczęcią rządu katalońskiego rozwożono “w przebraniu" kontenerów na śmiecie.
Jednak czy historia współczesna to nie jest tylko medialny śmietnikowy miszmasz? Gdy na szmatach sztandarów wroga brunatnieje zakrzepła krew, a nieważnych głosów stosy to tylko odpolityczniona nagle makulatura mająca swą wagę realną, materialny ciężar, na szali w skupie surowców wtórnych. I ja wybrałem do swojej analizy wtórne refleksje gazety "Washington Post". Chciałem popatrzeć na Katalonię z jak największego dystansu - geograficznego (zza Wielkiej Wody) i ideologicznego - postępowej, liberalnej prasy, której nie znoszę, tak bardzo mnie nudzi swoją przewidywalnością i protekcjonalnym tonem, charakterystycznym dla lewicowych żurnalistycznych elit zwanych w skrócie MSM (MainStreamMedia). Nie będę ukrywał, że na co dzień karmię siebie i innych głównie taką informacyjną papką. Suchych faktów może nawet w niej wiele, ale w tym gąszczu nie uświadczysz pożywnej strawy interpretacji, smakowitych kęsów informacyjnego mięsa, słów wyssanych jak szpik.
Moje wykształcenie humanisty paradoksalnie skłania mnie często do wykraczania poza horyzont słów, znaków i symboli. Odbębniwszy już w pierwszej części polityczne i narodowościowe zadanie domowe z "secesji Katalonii", przejdę do ekonomii w regionie, wymiaru, który mnie o wiele bardziej fascynuje, kusząc wymierną wiedzą i dotykalnym konkretem. Z ostatnio przeczytanych analiz utkwiły mi w pamięci przewidywania holenderskiego banku ING. Eksperci twierdzą, że oderwanie się północno-wschodniego "rogu" Hiszpanii wywoła proporcjonalnie większe reperkusje niż Brexit czyli wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. "Tzw. Katalexit pogrążyłby region w długim okresie niepewności i najprawdopodobniej byłby negatywny dla sektora prywatnego" - prognozuje ekonomista ING Geoffrey Minne w raporcie zatytułowanym "Katalonia: koszt samotności." Czytamy w nim, że "punktem wyjścia w analizie wpływu secesji na zachowania konsumentów jest niepewność, jaką ona generuje." Ankieta przeprowadzona przez Metroscope wykazała, że aż 62% Katalończyków "martwi" się o przyszłość swojego regionu, a tylko 31% respondentów jest "podekscytowanych" wizją niepodległości. Ekspert konkluduje, że tylko jeden krok dzieli obawy i skłonność do oszczędzania, a jeśli dwie trzecie wszystkich konsumentów zdecydowałaby się ograniczyć konsumpcję, to mocno zaszkodziłoby to gospodarce. A jeśli złe nastroje przerodziłyby się w panikę, Katalonii groziłaby fala bankructw. Zdaniem Geoffreya Minne’a w przypadku inwestycji biznesowych niepewność może być nawet ważniejsza niż dla konsumentów. Warto podkreślić, że ogłoszenie niezależności od Hiszpanii oznaczałoby automatycznie, że Katalonia musiałaby opuścić Unię Europejską, co w sposób nieunikniony spowodowałoby problemy związane z członkostwem w Europejskim Jednolitym Rynku. "Większość katalońskich firm boi się takiego wyeliminowania. Podobnie: zagraniczni inwestorzy"- podkreśla Minne. Konsekwencją byłoby opóźnienie inwestycji a nawet ich przekierowanie poza region. "Unia Europejska stanowiła aż 65% eksportu i 70% inwestycji zagranicznych w Katalonii w ciągu ostatnich trzech lat " - zwraca uwagę analityk banku ING. Konkluzja? Koszt ekonomiczny Katalexit czyli secesji Katalonii mógłby proporcjonalnie przekraczać cenę Brexitu dla Wielkiej Brytanii.
Dlaczego niezależność katalońska nie nastąpi w najbliższym czasie? Czego można oczekiwać po referendum? Zastanawia się Omar G. Encarnación na łamach magazynu "Foreign Affairs". Autor skupia się na przeszkodach do uzyskania niepodległości, nawet jeśli referendum przyniesie zdecydowane zwycięstwo dla ruchu niepodległościowego. Encarnación podkreśla paradoks: najsłabsze poparcie dla niezależności panuje w Barcelonie - stolicy Katalonii, która jest domem dla setek tysięcy nie-Katalończyków: Hiszpanów z Ameryki Łacińskiej, a także przybyszów z Afryki Północnej i innych części Europy. Dla wielu z nich perspektywa niezależnej Katalonii jest dość niepokojąca. Wielu obawia się, że nadejdzie fala ksenofobii. Wsparcie dla niezależności jest również umiarkowanie popularne wśród liderów biznesu w Barcelonie. Wiele z nich ma poważne wątpliwości, czy region mógłby przetrwać samodzielnie. Ekspert Foreign Affairs podziela więc obawy analityka banku ING. Przedsiębiorcy obawiają się także, że kryzys może doprowadzić do zapaści w przemyśle turystycznym, zwłaszcza jeśli wybuchnie przemoc po referendum. Mimo względnej utopijności dążeń Katalończyków nikt jednak nie mówi, że referendum katalońskie jest mało znaczące. Politolodzy są dalecy od bagatelizowania plebiscytu. To stan najwyższego pogotowia dla konserwatywnego rządu premiera Mariano Rajoya. Dalsze działania secesjonistów mogą potencjalnie doprowadzić do upadku tego gabinetu. Głosowanie na rzecz niepodległości Katalonii osłabia władzę Rajoya i pobudza do ataków opozycję w parlamencie czyli Partię Socjaldemokratyczną (PSOE). Choć parlamentarzyści PSOE sprzeciwiają się referendum katalońskiemu, nie są szczególnie chętni do pomocy Rajoyowi w znalezieniu wyjścia z kryzysu. Mają bowiem nadzieję, że barceloński pat pozwoli im przejąć upragnioną polityczną kontrolę w Madrycie.
Omar G. Encarnación uważa, że Rajoy zapłaci za referendum, bez względu na wynik, bo źle zarządzał kryzysem. Na przykład zignorował apele umiarkowanej frakcji katalońskiego ruchu nacjonalistycznego do negocjowania większej autonomii dla regionu, zwłaszcza w kwestiach finansów. Katalończycy tradycyjnie narzekali, że powinni mieć więcej do powiedzenia w sprawie podatków pobieranych przez Madryt. Mieli pretensje, że dokładają do budżetu więcej niż to, co w zamian z Madrytu dostają.
Tu jednak znów trzeba wrócić do symboli, bo nie samym euro Europejczyk żyje. Separatyści katalońscy w swojej politycznej mitologii nawiązują do przeszłości. Snują analogie pomiędzy rządem Mariano Rajoya a reżimem Francisco Franco. Do śmierci generała w 1975 roku prowadzono politykę ujednolicania państwa i likwidowania regionalnych różnic w Hiszpanii. Zgodnie ze strategią Franco dotyczącą jednorodności kulturowej, zakazano języka katalońskiego, flagi i święta narodowego La Diada, upamiętniającego rocznicę podboju Barcelony przez Burbonów w 1714 roku. Ten zakaz dotyczył także innych regionów separatystycznych w Hiszpanii, w szczególności Kraju Basków.
Co teraz? Jaki jest najbardziej prawdopodobny scenariusz - zdaniem Omara G. Encarnacióna - zwłaszcza pod nową administracją polityczną w Madrycie i mniej nieustępliwym kierownictwem w Katalonii? Stół negocjacyjny w celu ustanowienia finansowej autonomii dla Katalonii. Najbardziej radykalnym rozwiązaniem byłby doprowadzenie do pełnego federalizmu. A to -według komentatora "Foreign Affairs" - jest otwarcie puszki Pandory w Hiszpanii. Poprzednie próby w XIX wieku i w latach międzywojennych doprowadziły do chaosu i wojny domowej. Nawet ustrojowo rzecz ujmując federalizacja jest bardzo trudna, bo pociąga za sobą przyznanie tego samego poziomu autonomii wszystkimi 17 regionom Hiszpanii. A to wymagałoby zmiany w hiszpańskiej konstytucji. Ostatni raz partie polityczne zgodziły się na poprawkę konstytucyjną w 2011 r., aby wprowadzić limit wydatków publicznych mających na celu przywrócenie stabilności gospodarczej podczas globalnego kryzysu finansowego. Z pewnością jednak utrzymanie narodu w pokoju z samym sobą jest równie ważne, jak utrzymanie stabilności finansowej. - pointuje Omar G. Encarnación na łamach "Foreign Affairs".
Czytam artykuły poświęcone sytuacji w Katalonii i jednocześnie delektuje się niedawno w Polsce wydaną powieścią katalońskiego pisarza Jaume Cabré. Książka jest zatytułowana "Agonia dźwięków", a jej akcja toczy się sto lat temu w klasztorze w Katalonii. Jeśli miałbym jej fabułę i formę z czymś porównać, to na myśl przychodzi mi "Matka Joanna od Aniołów" naszego Jarosława Iwaszkiewicza, może też "Ciemności kryją ziemię" Jerzego Andrzejewskiego, czy też "Imię róży" Umberto Eco. Jednak to są dość luźne asocjacje, bo Jaume Cabré to twórca osobny, o własnym charakterze pisma. Miałem już zaszczyt i przyjemność dwukrotnie rozmawiać z prozaikiem podczas jego pobytów w Polsce. Pierwszy raz miało to miejsce w 2013 roku, kiedy ukazała się w naszym kraju jego książka pt. "Wyznaję". Drugi raz kataloński mistrz słowa przybył do studia RMF FM na Kopcu Kościuszki w Krakowie, abym mógł zadać mu pytania o jego kolejny tom prozy "Głosy Pamano". O jego kolejnej kapitalnej powieści "Jaśnie Pan" dyskutowałem już ze znakomitą tłumaczką Anną Sawicką.
"Agonii dźwięków" jeszcze nie skończyłem. Jak muzyczny kontrapunkt kataloński czytam wieści z regionu na przemian z powieścią. Czasem takie połączenia tworzą harmonijne akordy, innym razem dysonanse i klastery. Czytam na przykład regułę zakonną: Mimo że dla świata pozostajemy niewidoczne, w naszym domu nie możemy ani chwilę zapomnieć o godności mniszek klauzulowych. Dlatego musimy panować nad sposobem poruszania się, na przykład nie należy kręcić głową i rozglądać się na boki bez powodu. W przypadku bezwzględnej konieczności należy zachować umiar. W każdej innej sytuacji trzymamy głowę prosto, z niewielkim odchyleniem szyi do przodu, ale nie w bok (...). Tę regułę odnoszę spontanicznie do zasad politycznych, jakby była napisana dla samej Katalonii. Ten zbuntowany region też jest "niewidoczny" dla świata, nikt nie chce "dostrzec" jego aspiracji, a nawet jeśli widzi, co się dzieje, odwraca głowę jak Bruksela, albo zaciera ręce jak Rosja. Czy w takiej sytuacji Katalończycy nie powinni bardziej "panować na sposobem poruszania się" w hiszpańskim domu? Czy nie nazbyt kręcą głową na "nie"? Czy nie zanadto ryzykują? Może nie powinni rozglądać się na boki bez powodu, bo tam nie znajdą rozumiejącego spojrzenia? Trzeba "trzymać głowę prosto", kiedy się idzie do przodu! Jednak zdaję sobie sprawę, że to reguła dla domu Hiszpanii! Gdy opuszcza się polityczny klasztor, stare prawo mniszek klauzulowych już przecież nie obowiązuje.
Będę przez najbliższe dni śledził doniesienia z Półwyspu Iberyjskiego i czytał kolejne rozdziały polifonicznej powieści katalońskiego pisarza. Nie umiem inaczej poznawać świata jak tylko tworząc własny collage. Dalekie to od dziennikarskiej ortodoksji, odległe od krytyki literackiej, nie dość fachowe ekonomicznie, nie całkiem moje, bo gdzieś przeczytane, przegryzione i przetrawione. W sam raz na wpis w blogu. Akurat do mojego cyklu gonzo-gnozo, kolejnego odcinka mojego żarliwego kolażowego reportażu z najważniejszych bieżących wydarzeń.