„Od dziecka chciałem zostać alpinistą. Nikt tak naprawdę do końca nie wie, skąd mi się to wzięło” – mówi himalaista Adam Bielecki, pierwszy w historii zimowy zdobywca Gasherbruma I w Karakorum. „Wchodząc na K2 myślałem o chłopcu zaczytanym kiedyś w książkach. To było spełnienie marzeń” – wspomina z kolei swój ostatni ośmiotysięcznik, nazywany górą gór. Jak dodaje, podczas wspinaczki szuka przede wszystkim samotności i kontaktu z nietkniętą przyrodą.
Bartek Styrna: Makalu, Gasherbrum I, ostatnio K2, rozpędzasz się w tych wysokich górach. To właściwie wszystko w ciągu jednego roku.
Adam Bielecki: Rzeczywiście dzięki temu wyjazdowi na Makalu, gdzie się sprawdziłem, dostałem szansę wyjazdu na kolejne góry, a że tyle lat czekałem na to, żeby móc po tych górach najwyższych chodzić, to teraz staram się korzystać, jak mogę, więc wyjeżdżam najczęściej, jak jestem w stanie.
Po wysokich górach zacząłeś chodzić tak naprawdę od niedawna. To jest ostatni rok. Wcześniej były niższe. Jak się ta górska przygoda w ogóle zaczęła?
To jest ciekawa historia. Po prostu od dziecka chciałem zostać alpinistą i nikt tak naprawdę do końca nie wie, skąd mi się to wzięło. Na pewno duży wpływ na to miały książki. Moi rodzice są też wytrawnymi turystami, natomiast nigdy się nie wspinali. U mnie to się zaczęło bardzo wcześnie, bo już w wieku 13 lat zacząłem się wspinać w skałach, w wieku 15 lat prowadziłem pierwsze samodzielne drogi w Tatrach, w wieku 16 lat wszedłem na pierwsze czterotysięczniki alpejskie, no a w wieku 17 lat wszedłem już na pierwsze 7 tysięcy, więc można powiedzieć, że wspinam się od dziecka.
Od dziecka chciałem zostać alpinistą i nikt tak naprawdę do końca nie wie, skąd mi się to wzięło.
Jak to było z tym Polskim Himalaizmem Zimowym, z tym, że trafiłeś do ekipy Artura Hajzera, który założył, że przez 5 lat uda się zdobyć te jeszcze niezdobyte zimą ośmiotysięczniki.
To było tak, że ja wyrastałem trochę poza środowiskiem wspinaczkowym, przez to, że zacząłem wspinać się tak młodo. Zawsze myślałem, że ja tam sobie robię te moje wspinaczki, a ci wielcy himalaiści to chodzą po tych wielkich górach. Taki przełomowy moment nastąpił, kiedy ja prowadziłem przez wiele lat wyjazdy komercyjne w góry, jeden z moich klientów, który ze mną zaczynał w ogóle swoją przygodę z górami, zrobił bardzo duży progres i w pewnym momencie dostał się do tego programu i napisał do mnie maila, że "Adam, no skoro ja tutaj jestem w tym programie, no to czas w końcu na ciebie." Ja pomyślałem, że skoro ludzie, których ja uczyłem chodzić po górach, są w programie Polski Himalaizm Zimowy, no to rzeczywiście może czas żebym ja napisał do Artura Hajzera. I tak zrobiłem. Artur odpowiedział, żebyśmy się spotkali osobiście no i potem to już jakoś poszło.
Potem była wyprawa na Makalu.
Tak. Potem była wyprawa na Makalu, tzw. wyprawa unifikacyjna, bo w programie Polski Himalaizm Zimowy mamy dwa rodzaje wypraw - mamy te wyprawy docelowe, czyli zimowe, ale oprócz tego mamy właśnie wyprawy unifikacyjne, czyli takie, na których młodzi, zdolni alpiniści, mogą się sprawdzić w warunkach tak dużych wysokości, niekoniecznie od razu w warunkach zimowych.
Było Makalu, weszliście na szczyt, i potem była już wyprawa zimowa na GI - wyprawa długa i wyczerpująca.
Chyba wszystkie wyprawy zimowe są tak naprawdę długie i wyczerpujące, na GI spędziliśmy w bazie 55 dni, oczywiście trzeba się jeszcze do tej bazy dostać, a potem z niej wydostać, taka jest specyfika wspinania zimowego. My podczas tych 55 dni mieliśmy tylko 30 godzin umożliwiających atak szczytowy, tak więc te 30 godzin trzeba wyczekać. Trzeba też założyć te wszystkie poszczególne obozy, zaaklimatyzować się, ze względu na te ciężkie warunki pogodowe, przede wszystkim bardzo silne wiatry. Wymaga to czasu.
Na GI podczas 55 dni mieliśmy tylko 30 godzin umożliwiających atak szczytowy.
Mówisz, że spędziliście w bazie 55 dni, w mrozie, odcięci właściwie od świata, bo tam kontakt jest, ale utrudniony. Jak wygląda taki przykładowy dzień w bazie, co się robi w takim mrozie? Budzi się człowiek w namiocie, w śpiworze, trzeba wyjść, iść do mesy, zjeść śniadanie... Ale co potem?
Bardzo ładnie to opisałeś, dokładnie tak jest, w bazie mamy temperatury między -10 a -30 stopni C. Każdy z nas miał swój własny namiot noclegowy, ale oczywiście mieliśmy też duży namiot-mesę, gdzie spędzaliśmy większość czasu. Spało się w dwóch śpiworach puchowych - tak, że nie było tak źle. Ja wpadłem w tak swoisty letarg i tak naprawdę przed godziną 12 to w ogóle z namiotu nie wychodziłem, przychodziłem dopiero na lunch. Dzięki temu, że dzieliliśmy bazę z wyprawą międzynarodową było nas w tej bazie całkiem sporo ludzi, kilka języków, ciekawe osobowości, tak, że jakoś próbowaliśmy sobie wypełnić ten czas i prawie że normalnie funkcjonować - graliśmy w karty, graliśmy w szachy, oglądaliśmy filmy, niezbędnym elementem wyposażenia współczesnego himalaisty jest laptop, w związku z czym robiliśmy sobie pokazy zdjęć z tych miejsc, w których byliśmy i tak naprawdę było co robić. Natomiast najgorsza w tym wszystkim jest ta frustracja związana z czekaniem, bo dużo łatwiej się czeka na coś, co wiemy, że w końcu nastąpi, tylko co najwyżej nie wiemy kiedy, natomiast zimą w pewnym momencie pojawia się taka myśl, że skoro 30, 40 dni nie było dobrej pogody, no to może tej pogody w ogóle nie będzie i może tu siedzimy na darmo i za kolejne 3 czy 4 tygodnie trzeba będzie zwijać manatki, bo zima się skończy, a to upragnione okno pogodowe nie nastąpi i to jest chyba ten najtrudniejszy aspekt tego czekania.
Niezbędnym elementem wyposażenia współczesnego himalaisty jest laptop.
Pojawiają się takie myśli, że może lepiej już to odpuścić, spakować się, wrócić za rok i dać sobie spokój? Czy jednak to jest tak, że dopóki jest sezon zimowy, ta data nie minie, nie ma mowy i czeka się do końca?
Ja myślę, że nam to czekanie ułatwiło to, że jadąc na wyprawę, cały zespół był zdeterminowany, by czekać do końca, więc ja wiedziałem, że po prostu albo wejdziemy na szczyt albo się zima skończy, wcześniej do kraju nie wracamy. Absolutnie sobie nie wyobrażam sytuacji, kiedy po 40 dniach ciężkiej pracy na górze i tego czekania, które na swój sposób też jest ciężką pracą, ja stwierdzam dwa tygodnie przed końcem zimy, że chrzanię to i schodzę na dół, a potem się dowiaduję, że w ciągu tych 12 czy 15 dni było to upragnione okno pogodowe. To by było chyba najgorsze, co mogłoby się przytrafić. Tak, że raczej takich wątpliwości nie było. Ja, będąc na wyprawie, czułem się na swoim miejscu, we właściwym czasie i nie było w ogóle wątpliwości i takiego pomysłu, żeby może wcześniej zakończyć wyprawę, byliśmy zdeterminowani działać do końca i to w ogóle nie było żadną kwestią dyskusyjną.
Trafiliście idealnie w to okno pogodowe, te 30 godzin, ale wyszliście w nocy, czyli w najbardziej niebezpiecznej porze ze względu na temperaturę. Czy to było duże ryzyko, czy mieliście to wszystko pod kontrolą?
No rzeczywiście jest taka niepisana zasada himalaizmu zimowego, sformułowana - o ile się nie mylę - przez Krzysia Wielickiego, że zimą na 8 tysiącach nocą się nie chodzi. Ja się tak trochę śmieję, że my z Januszem, czyli moim partnerem w ataku szczyt, byliśmy amatorami i zasad nie znaliśmy, w związku z czym łatwo było nam je łamać, a tak mówiąc zupełnie na poważnie - to ten dzień 8 marca, kiedy miał być cały dzień ładnej pogody, my musieliśmy zużyć na dojście do obozu trzeciego, bo wiadomo, że wejście na taki szczyt nie składa się tylko z samego ataku szczytowego, tylko trzeba jeszcze do tego ostatniego obozu dojść, co też niekoniecznie jest łatwe. Sprawa była prosta - mieliśmy prognozy pogody, które wyraźnie wskazywały na to, że 9 marca do godziny 12-14 będzie bardzo ładna pogoda, która potem się zepsuje, w związku z czym jeżeli chcieliśmy myśleć o tym, żeby ta wyprawa się udała, jeżeli chcieliśmy mieć nadzieję na sukces, to nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy zaatakować w nocy. Mieliśmy szczęście, co do pogody, bo noc była prawie zupełnie bezwietrzna, zaledwie podmuchy do 30km/h. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, było stosunkowo ciepło, bo tylko -40 stopni, była pełnia księżyca tak, że rzeczywiście bardzo dobre warunki i nie myślę, że to było jakoś szczególnie ryzykowne. Zawsze mogliśmy zawrócić do tego namiotu, obozu trzeciego, i szybko rozpocząć zejście na dół, tak, że póki szło dobrze, no to szło dobrze. Mieliśmy bardzo dobre tempo, poruszaliśmy się szybko i sprawnie, na szczycie spędziliśmy bardzo mało czasu, nie mam żadnych wątpliwości, że naszym priorytetem podczas tego ataku szczytowego było nasze własne bezpieczeństwo, wejście na szczyt było drugorzędną sprawą - tak, że, tak jak powiedziałeś, myślę, że mieliśmy wszystko pod pełną kontrolą i była to taka bardzo świadoma decyzja.
Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, było stosunkowo ciepło, bo tylko -40 stopni.
Wróciliście do Polski, pierwsi zimowi zdobywcy GI, a Ty już wtedy powoli myślałeś chyba o kolejnej wyprawie.
No tak, rzeczywiście już w trakcie wyprawy na Gasherbrum pojawił się taki pomysł, żeby pojechać w małym zespole na K2, a że takim koronnym celem programu Polski Himalaizm Zimowy jest zorganizowanie w przyszłości wyprawy zimowej na K2, no to bardzo ładnie ten mój plan zdobywania tego K2 latem się wpisywał w program. I było tak, że ja podczas ataku szczytowego myślałem: "wyobraź to sobie zimą, wyobraź to sobie zimą". Tak, że ta wyprawa była takim swego rodzaju rozpoznaniem, a poza tym zdobycie K2 było celem samym w sobie.
No właśnie, bo to była taka wyprawa rekonesansowa, ale głównym celem było chyba jednak wejście na szczyt?
Oczywiście. To znaczy głównym celem jest bezpieczny powrót do domu, ale na pewno chcieliśmy bardzo wejść na tę górę. K2 jest swego rodzaju symbolem, nazywana górą gór, najpiękniejszą, najtrudniejszą górą świata. Dużo jest tych przymiotników, którymi K2 się określa. No i chyba dla każdego wspinacza jest to pewnego rodzaju symbol. Ja, wchodząc na K2, myślałem o tym chłopcu zaczytanym w książkach, dla którego było to tak naprawdę spełnienie marzeń i do dzisiaj trudno mi uwierzyć, że na to K2 udało się wejść. I pomimo tego, że tak naprawdę chyba i wyprawa na Makalu, i na pewno wyprawa na Gasherbrum I, były dla mnie trudniejsze dla niż to wejście na K2, to właśnie z perspektywy tego młodego chłopca to wejście na K2 ma większe znaczenie, symboliczne, i na swój sposób najbardziej cieszy.
Tam była dosyć zabawna sytuacja. Opisywałeś, że utworzył się korek tego dnia na K2.
Tak. To była dosyć kuriozalna sytuacja. Pierwszy raz przez te 16 lat wspinania zdarzyło mi się coś takiego, że nie mogłem się dalej wspinać, bo utworzył się regularny zator. I naprawdę ostatnim miejscem na Ziemi, w którym bym się spodziewał, że coś takiego może się wydarzyć, to jest ta góra gór, czyli K2, i to jeszcze na wysokości 8300 metrów. Wydaje mi się, że jest to swego rodzaju znak naszych czasów, że nawet w tych najbardziej niedostępnych miejscach globu jest coraz więcej ludzi i w tym roku na K2 chyba pierwszy raz miała miejsce taka klasyczna wyprawa komercyjna, która znana jest już z innych wierzchołków ośmiotysięcznych. Wszyscy wiemy, że na Evereście pojawiają się już tłumy i w tym roku tam było parę tysięcy osób. K2 jest górą trudną i do tej pory była górą - można powiedzieć - elitarną. Najwyraźniej się to powoli zmienia i również na K2 ci ludzie, którzy jakieś tam doświadczenie górskie mają, mają też bardzo dużo pieniędzy, też chcą wchodzić. No i to potem prowadzi do takich sytuacji, że ponad dwadzieścia osób stoi i czeka aż dwóch Szerpów przetoruje, powiesi linę, po której, my ich nazywamy "membersi", na tlenie mogą wchodzić. Problem się pojawia wtedy, kiedy mamy na przykład takiego wspinacza beztlenowego, który chce iść szybko. W moim przypadku, kiedy ja wspinałem się bez tlenu, każda minuta na tej wysokości czyni mnie słabszym. Tak, że mi bardzo zależy na czasie i takie czekanie zwiększa poziom ryzyka. Jeżeli mamy butlę z tlenem, to tak naprawdę nie ma to większego znaczenia, jest to tyko kwestia jakiegoś tam zmęczenia i liczby godzin na nogach. Natomiast przy wspinaniu beztlenowym każda minuta osłabia organizm. Ale ja zwykłem mówić, że góry są dla wszystkich. Każdy ma prawo po nich chodzić w taki sposób, w jaki chce i lubi. A gór jest na tyle dużo, że jeżeli ktoś szuka samotności, to naprawdę jest gdzie ją znaleźć.
Jest to swego rodzaju znak czasów, że nawet w tych najbardziej niedostępnych miejscach globu jest coraz więcej ludzi.
Jak podchodzisz do tych wypraw komercyjnych? Wspomniałeś o Evereście. W tym sezonie chyba pierwszy raz było tak, że 150 osób jednego dnia weszło na Everest i to wyglądało trochę tak, jak kolejka na Mont Blanc czy chociażby grań Matterhornu, która przy dobrej pogodzie bywa po prostu "oblepiona" ludźmi.
Ja na Matterhornie byłem kilkakrotnie i nigdy nie było tam aż tyle ludzi, co w tym roku na Evereście. Z jednej strony jest to trochę, nie wiem czy to nie jest mocne słowo, ale jest to swego rodzaju "perwersja górska", że tyle osób wchodzi na tę jedną górę. Przede wszystkich dla mnie osobiście jest to absolutne zaprzeczenie tego, czego ja w górach szukam, czyli samotności, kontaktu z nietkniętą przyrodą. No a nie możemy mówić o nietkniętej przyrodzie, jeżeli wokół nas jest 300 innych osób.
W górach szukam samotności, kontaktu z nietkniętą przyrodą.
No właśnie, powiedziałeś kiedyś, że Everest na razie w ogóle Cię nie interesuje...
Tak. Myślę, że przez te tłumy ta góra zupełnie zniknęła z pola moich zainteresowań. Jest wiele innych gór, nawet niższych, na których po prostu ludzi nie ma.
Były trzy trudne ośmiotysięczniki, w tym jeden zdobyty zimą. Co dalej jeśli chodzi o góry?
Już niedługo zima się zbliża, a że jeszcze trzy ośmiotysięczniki zostały (niezdobyte zimą - red.), to nie może zabraknąć Polaków w Karakorum w tym sezonie zimowym. Tak, że najbliższa duża wyprawa to wyprawa na Broad Peak kierowana przez Krzysia Wielickiego. No i naszym celem jest zrobienie pierwszego zimowego wejścia.
To kiedy startujecie? Grudzień?
Nie ma jeszcze dokładnej daty wylotu, ale myślę, że to będzie gdzieś początek stycznia, połowa stycznia.
Artur Hajzer oddał prowadzenie tej wyprawy Krzysztofowi Wielickiemu, ale rozumiem, że będzie tutaj w kraju czuwał nad wami i wam kibicował.
Wejściem na GI udowodniliśmy, że da się. Broad Peak to jest góra o podobnej wysokości, podobnych trudnościach. Jeżeli będzie dobra pogoda, myślę, że nam się może udać.
No tak, na pewno. Artur jest ojcem tego programu, on jest sprawcą tego całego zamieszania. Tak, że jestem pewien, że będzie i drżał, i kibicował, i trzymał za nas kciuki. Artur nie zdecydował się prowadzić tej wyprawy, bo jest po prostu zmęczony, co ja doskonale rozumiem. Ta wyprawa na Gasherbrum to była jego szósta albo siódma wyprawa zimowa. To jest coś niewyobrażalnego, ja nie potrafię sobie wyobrazić, żeby jeździć trzy czy cztery lata pod rząd na wyprawę zimową, bo to po prostu wyczerpuje. Te trzy miesiące spędzone z dala od domu, cały czas w ujemnych temperaturach, najzwyczajniej w świecie to psychicznie i fizycznie męczy, tak, że myślę, że Artur potrzebuje takiego odpoczynku. 2-3 wyprawy rocznie to jest maksimum. Ja na przykład już na Lhotse nie chciałem jechać (zakończona 19 października wyprawa PHZ na czwarty szczyt Ziemi - red.), bo jednak po tych trzech kolejnych ośmiotysięcznikach byłem zmęczony. Chcę być w pełnej formie na zimę. No, ale oczywiście Krzysztof Wielicki to jest przecież żywa legenda polskiego himalaizmu. Skład na razie nie jest do końca pewny, ale szykuje się dosyć mocny. Tym wejściem na Gasherbrum I udowodniliśmy, że da się. Broad Peak to jest góra o podobnej wysokości, podobnych trudnościach technicznych - tak, że jeżeli tylko będzie dobra pogoda, to ja jestem dobrej myśli. Myślę, że nam się może udać.