Przed Sądem Rejonowym w Kołobrzegu (Zachodniopomorskie) rozpoczął się proces Marka T. oskarżonego o nieumyślne naruszenie zasad bezpieczeństwa i nieumyślne spowodowanie wypadku w ruchu powietrznym, w wyniku którego śmierć poniosły dwie spadochroniarki.
Mężczyzna nie przyznał się do zarzucanych mu czynów i złożył obszerne wyjaśnienia.
Prokuratura zarzuciła Markowi T. nieumyślne naruszenie zasad bezpieczeństwa i nieumyślne spowodowanie wypadku w ruchu powietrznym, w wyniku którego 5 sierpnia 2019 r. śmierć poniosły dwie spadochroniarki. Kobiety utonęły w Bałtyku.
Będąc odpowiedzialnym za bezpieczeństwo osób wykonujących skoki spadochronowe, nie dopełnił ciążących na nim obowiązków przez zaplanowanie i wykonanie skoków spadochronowych na lotnisku w Bagiczu - mówiła podczas rozprawy prokurator Iwona Pluta.
W ocenie prokuratury doszło do zaniedbania organizatora. Skoczkowie mieli lądować na plaży, czyli na tzw. terenie przygodnym, mimo że troje z nich nie miało takich uprawnień. Wskazano też na brak kamizelek ratunkowych.
Prokurator wskazała też na "łączenie funkcji organizatora skoku, wyrzucającego oraz pilota wywożącego skoczków przy braku drugiego pilota, niedostatecznym zabezpieczeniu ze strony ratownictwa wodnego, a także podjęcie decyzji, jako pilot o wyrzuceniu skoczków na kursie prostopadłym do linii brzegowej w kierunku pełnego morza, w sposób nieumyślny naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu powietrznym, w wyniku czego wszyscy skoczkowie lądowali w wodzie".
Dwie spadochroniarki utonęły, a dwóch spadochroniarzy zostało narażonych na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu.
Marek T. powiedział podczas rozprawy, że "nie czuje się winny" i złożył obszerne wyjaśnienia. Powołał się w nich m.in. na 45-letnie doświadczenie zawodowe i podkreślał, że jego priorytetem zawsze było dbanie o bezpieczeństwo. Wyszkoliłem setki spadochroniarzy, którzy czynnie uprawiają sport, mają wyniki, a niektórzy ze mną współpracują - mówił.
Wielokrotnie zdarzało się, że nie dopuszczałem do skoków osób mniej doświadczonych przy warunkach, które nie sprzyjałyby przy ich umiejętnościach. W Bagiczu wszyscy uczniowie, którzy skakali, zawsze skakali w kamizelkach, a skoczkowie ze świadectwem kwalifikacji mieli możliwość korzystania z tych kamizelek. Przy skoczkach ze świadectwem kwalifikacji jest tak, że skoczkowie sami odpowiadają za swoje wyposażenie i sami podejmują decyzję, czy chcą z tego skorzystać - podkreślił.
5 sierpnia wydarzyła się wielka tragedia, która mną wstrząsnęła i zraniła mnie na całe życie, ale nie czuję się odpowiedzialny. Jako organizator, pilot, zrobiłem wszystko co możliwe, żeby te skoki były bezpieczne - powiedział Marek T.
Przekazał też m.in. że tego dnia odbyła się odprawa instruktorów, sprawdzano pogodę oraz monitorowano kierunek wiatru. Do zdarzenia doszło podczas 14. lotu tego dnia, w 13. Marek T. uczestniczył jako spadochroniarz. Wskazywał wiec przed prokuratorem, że znał warunki pogodowe.
W akcie oskarżenia jest napisane, że cały dzień byłem pilotem, wyrzucającym i organizatorem, że wszystkie te funkcje pełniłem jednocześnie. Zrobiłem w tym dniu siedem skoków, spędziłem w powietrzu niecałe 3,5 godziny. Pozostały czas byłem na ziemi, skąd mogłem koordynować wszystkie działania i konsultować to i z pilotem wywożącym, i z instruktorem tandemowym, i z kamerzystą - mówił Marek T.
Jak informował wcześniej prokuratura, według Marka T. tym, co ewentualnie mogło przyczynić się do tragicznego wypadku, były własne decyzje skoczków, którzy już byli w powietrzu.
Do wypadku doszło 5 sierpnia 2019 r. Czwórka spadochroniarzy - dwie kobiety w wieku 29 i 33 lat i dwóch mężczyzn w wieku 37 i 33 lat - ok. godz. 19.30 skoczyli ze spadochronami z pokładu samolotu Cessna, który wystartował z kołobrzeskiego lotniska Bagicz.
Wszyscy po dwukrotnym wykonaniu w powietrzu gwiazdy mieli wylądować na pobliskiej plaży. To się jednak nie udało. Druga próba wykonania figury się nie powiodła, skoczkowie nie złapali się za ręce, otworzyli spadochrony i z różnych wysokości i odległości od brzegu spadli do Bałtyku.
37-latek wylądował około trzech metrów od brzegu, 33-latek - około 30 metrów od brzegu. Obaj o własnych siłach wyszli z Bałtyku. Natomiast obie kobiety znalazły się w wodzie ok. 200 metrów od brzegu. Nieprzytomne zostały wyłowione przez ratowników WOPR i Brzegowej Służby Ratownictwa po ok. 20 minutach. Mimo reanimacji nie udało się ich uratować.
Oskarżonemu grozi kara do ośmiu lat więzienia.