Tę historię znają mieszkańcy Pomorza, ale dla reszty kraju to zupełna nowość. Losy najsłynniejszej szczecińskiej czarownicy - Sydonii von Bork opowiedziała w swojej najnowszej powieści Elżbieta Cherezińska. Czy sądzona za domniemane czary Sydonia staje się nową ulubienicą czytelniczek i czytelników autorki "Hardej"? O tym z Elżbietę Cherezińską rozmawiała nasza reporterka Aneta Łuczkowska.
Aneta Łuczkowska, RMF FM: Napisała Pani kolejną powieść feministyczną.
Elżbieta Cherezińska: W ogóle nie myślałam o tym kontekście, kiedy brałam się za historię Sydonii. Natomiast jak zawsze w toku pracy okazało się, że różne rzeczy z przeszłości są ciągle aktualne. A poza tym tak to jest z opowiadaniem historii, że ona nas interesuje, często w jakimś określonym kontekście, w którym sami dzisiaj stajemy.
Każdy wynajduje w tej historii jakiś taki fragment, który jest mu szczególnie bliski?
Tak, po to, żeby się z nią utożsamić, żeby ją lepiej zrozumieć. Mamy tu postać kobiety-czarownicy, kobiety oskarżonej o czary, która musi stanąć przed całą machiną sądową po to, żeby udowodnić swoją niewinność. Święcie wierzy do samego końca, że uda jej się tego dokonać, a jednak jej się nie udaje. To w tym kontekście jest taki przerażający wydźwięk. Coś, czego się chyba wszyscy gdzieś w głębi boimy. Staniemy kiedyś przed sądem i wszystko, co powiemy na swoją obronę będzie użyte przeciwko nam.
Trochę kafkowska historia.
Tak był skonstruowany proces Sydonii von Bork, że różne rzeczy, które robiła w ciągu swojego życia, które były niewinne albo niewiele znaczące, w kontekście oskarżenia o czary zaczynały mieć podwójne i potrójne znaczenia. Choćby ta jej złośliwość w stosunku do innych. Sydonia była kobietą wygadaną, inteligentną, odczytaną. Miała umiejętność tworzenia naprędce rymowanek i tak się akurat składa, że najczęściej złośliwie ocenia bliźnich. Te wierszyki, wydawałoby się nieważne w kontekście oskarżenia o czary, nagle zaczęły być traktowane wręcz jak zaklęcia magiczne i z pełną powagą były przez sędziów przytaczane.
Historię Sydonii mieszkańcy Szczecina czy regionu pewnie znają, bo od czasu do czasu można się otrzeć tu o tę historyczną postać. Mówimy tutaj o niej, że to jest najbardziej znana pomorska "czarownica", ale reszta kraju do tej pory Sydonii nie znała?
To było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, bo podczas spotkań z czytelnikami czy z dziennikarzami w Polsce, w tak zwanej centrali, to dla nich były dwa zaskoczenia. Pierwszym zaskoczeniem była w ogóle ta historia Sydonii von Bork. A drugim zaskoczeniem, nawet nie wiem, czy nie większym - było istnienie Księstwa Pomorskiego. To znaczy coś, co jest dla nas oczywiste, bo jest częścią historii miejsca, w którym wszyscy dzisiaj mieszkamy i żyjemy. Ta historia jest zupełnie w Polsce nieznana. To było dla moich czytelników spoza Pomorza odkrywanie czegoś całkowicie nowego. Śląsk swoją historię opowiedział i bardzo mocno zakorzenił ją już w zbiorowej wyobraźni Polaków. Pomorze ciągle swoją historię musi opowiadać i opowiadać, i opowiadać po to, żeby ona równie mocno się zakorzeniła.
Jaką historię opowiada Sydonia?
Prawdziwą historię, która wyłania się z jej akt procesowych, to jest opowieść o kobiecie, która przez ponad 50 lat procesowała się ze swoją najbliższą rodziną. O kobiecie, którą jej najbliżsi postanowili ograbić z należnego jej majątku. A ona postanowiła im nie ulec. Postanowiła się na to nie zgodzić. Odkryła, że prawo stoi po jej stronie i ze wszystkich sił chciała to prawo wyegzekwować. Tyle tylko, że mówimy o XVII wieku..
Nie było to takie proste...
Nie było.
Zwłaszcza dla kobiety.
To były czasy, gdy nawet tak wysoko urodzona kobieta jak Sydonia von Bork potrzebowała reprezentanta prawnego, a przecież by się świetnie obroniła sama w sądzie, bo znała prawo i była wygadana. Ale prawo nie pozwalało na to, żeby mówiła w swoim imieniu. Po tych wszystkich procesach z bratem, gdzie reprezentowali ją rozmaici krewni i inni mężczyźni, ona dopiero swoim głosem w sądzie przemówiła podczas procesu o czary jako 70-latka. Czytając jej zeznania w tym procesie widzimy jak ona rzeczowo myślała, jak świetnie argumentowała na swoją obronę. Widzimy, że mogła równie dobrze wcześniej przez całe życie być swoją własną adwokatką.
Zastanawiam się, czy Pani specjalnie wynajduje takie silne kobiety w historii, żeby wpleść ich opowieść w swoje książki? Chciałabym też zapytać, która z nich jest pani ulubioną, silną babą z przeszłości?
One same wchodzą mi w ręce. To jest też tak, że nie jest trudno je znaleźć, dlatego że w historii nie brakowało silnych i wyjątkowych kobiet, ale bardzo rzadko kronikarze, którymi byli mężczyźni zapisywali pamięć o tych kobietach. Albo jak już je opisywano, to często bez imienia. To jest ten przypadek Świętosławy, córki Mieszka I i Królowej Czterech Tronów. Która z nich jest moją ulubioną? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, bo każdą z nich lubię za coś zupełnie innego. Świętosławę uwielbiam za jej odwagę, za swoistą przygodę życia. Za jej liczne podróże. Najpierw była żoną szwedzkiego króla, potem króla Danii, a potem jeszcze finałowa podróż do Anglii z synem, gdy ten postanowił zająć tron angielski. W międzyczasie pobyt w Polsce i jakiś taki niezwykły, polityczny rozum.
Natomiast Sydonię uwielbiam za jej bezkompromisowość. Za to wszystko, co tak irytowało jej współczesnych, czyli to, że była pyskata, złośliwa, niepokorna. Że trudno ją było lubić. To wszystko w moich oczach są zalety i za to ją cenię. Podczas spotkania w Trójmieście prowadząca zadała mi pytanie, gdzie dzisiaj byłoby Świętosława, a gdzie Sydonia? I wtedy pomyślałam sobie no cóż, Świętosława byłoby zapewne prezydentką Polski, a Sydonia prowadziłaby czarny protest.
Nie korciło pani, żeby napisać tę historię troszeczkę inaczej i zmienić zakończenie na szczęśliwe?
To cudowne pytanie, bo oczywiście, że mnie korciło. Dla mnie to zakończenie historyczne, gdy Sydonia została stracona przed Bramą Młyńską w Szczecinie i jej ciało spłonęło na stosie, to nie jest zakończenie jej historii, to jest tylko akt finałowy. Dla mnie prawdziwym zakończeniem historii jest jej legenda, która narodziła się zaraz po jej śmierci i która trwa po dziś dzień.
O jej bracie nikt nie pamięta...
O bracie nikt nie pamięta, ani o kuzynie. Wszyscy pamiętają dzielną kobietę. Można ją lubić, można nie. Samo to, że 70-latka przetrwała dwukrotne tortury, proszę mi wierzyć, to się nie zdarzało. Ludzie przyznawali się, jak tylko kat brał narzędzia do ręki i potwierdzali zeznania, bo wiedzieli, że i tak czeka ich koniec. Jak już kat wchodził do sali przesłuchań, to sprawa już nie miała innego rozwiązania, bo wymuszano zeznania takie, jakie były potrzebne. Skąd Sydonia wzięła tyle hartu ducha, aby odwołać zeznania i przystąpić do drugiej serii ostrych przesłuchań? Nie wiem.
Zawzięta była po prostu.
A może była czarownicą?