Chwile grozy przeżył biznesmen z Łańcuta (woj. podkarpackie). Do jego domu włamało się pięciu zamaskowanych napastników. Skrępowali go oraz jego 12-letnie dziecko. Polewali przedsiębiorcę wrzątkiem i chemicznym środkiem. Grożąc śmiercią, zmusili do otwarcia sejfu – podaje "Gazeta Wyborcza".

Do zdarzenia doszło w nocy przed Wigilią. Bandyci do domu biznesmena z Łańcuta weszli przez rozbite okno na parterze. Napastnicy skrępowali mężczyznę oraz jego 12-letniego syna.

Było ich pięciu, pięciu całkowicie zamaskowanych, ubranych na czarno mężczyzn. Mieli kominiarki, rękawiczki. Wiedzieli doskonale, co każdy z nich ma robić - mówi poszkodowany w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".

Jak wyjaśnił, napastnicy przeszukali cały dom, chodziło im o pieniądze. Bili go, polewali gorącą wodą i jakimś chemicznym środkiem. Przyłożyli mu nóż do gardła. Zażądali otworzenia sejfu.

Wielu kontrahentów płaci mi gotówką. (...) Mam milionowe obroty. Może liczyli, że mam w domu te miliony? Miałem nóż przy szyi, a nie mogłem sobie przypomnieć numerów do sejfu. Jedna próba, druga i nic. A oni byli coraz bardziej agresywni. Jeden z nich miał młotek. Mówiłem im: zabierzcie cały sejf, ale tego nie zrobili - opowiada poszkodowany mężczyzna.

Sejf w końcu udało się otworzyć. Jak podaje "GW", w środku było 9,5 tys. euro i 51 tys. zł.

"Mówili po ukraińsku"

Kiedy napastnicy wyszli z domu, 12-latek zdołał się wyswobodzić. Pobiegł do sąsiada, który wezwał policję.

Jak się okazało, oprócz pieniędzy bandyci zebrali drogi zegarek. Drogich samochodów, które stały przed domem, nie ukradli.

Według biznesmena napadu dokonali ludzie, którzy mieli doświadczenie w tego typu napadach. Mówili po ukraińsku. Robiłem interesy z Ukraińcami, poznałbym, gdyby ktoś naśladował język ukraiński - stwierdza.

Policja wszczęła dochodzenie. Prowadzi je pod nadzorem prokuratury. Zabezpieczamy monitoringi, zbieramy materiał dowodowy. Wszystko jest na wstępnym etapie - mówi "GW" Aleksandra Przybyło, szefowa Prokuratury Rejonowej w Łańcucie.