Islamskim terrorystom nie udało się zastraszyć francuskich wyborców - tak media nad Sekwaną komentują pierwsze wyniki frekwencji w wyborach prezydenckich. Do godziny 12 zagłosowało prawie 29 procent. To nieznacznie lepszy wynik niż 5 lat temu. Wybory prezydenckie odbywają się w stanie najwyższej gotowości sił bezpieczeństwa. Ze względu na zagrożenie terrorystyczne do ochrony 67 tys. lokali wyborczych skierowano ponad 50 tys. policjantów i 7 tys. żołnierzy. Lokale wyborcze zostaną zamknięte o godzinie 20. Do głosowania uprawnionych jest blisko 47 mln osób.
Liczba policyjnych patroli w Paryżu i innych miastach Francji została znacznie zwiększona. Wczoraj wybuchła panika na stołecznym dworcu. Mężczyzna groził nożem patrolującym to miejsce policjantom. Przerażeni podróżni zaczęli uciekać pozostawiając bagaże.
W Nowym Jorku na niemal godzinę z powodu zagrożenia bombowego ewakuowano francuski konsulat - powodem alarmu był podejrzany samochód zaparkowany w pobliżu budynku przy Piątej Alei. Alarm okazał się fałszywy - ale po czwartkowym ataku w Paryżu, gdzie terrorysta zabił policjanta - służby wyczulone są na bezpieczeństwo francuskich placówek dyplomatycznych.
Według sondaży szanse na przejście do drugiej tury mają cztery osoby: centrysta Emmanuel Macron, szefowa skrajnie prawicowego Frontu Narodowego Marine Le Pen, kandydat centroprawicy Francois Fillon i kandydat skrajnej lewicy Jean-Luc Melenchon.
Według francuskich mediów wynik wyborów to wielka niewiadoma. Pewnym wydaje się tylko to, że żaden z czworga głównych kandydatów nie zdobędzie "społecznej większości" .
Problem w tym, że jedynie (kandydat prawicy) Francois Fillon będzie miał, w razie wyboru, większość polityczną, ale ani on, ani żaden inny zwycięzca tych wyborów nie będzie miał za sobą społecznej większości - powiedział prof. Christophe Bouillaud, politolog z Instytutu Nauk Politycznych w Grenoble.
Profesor przypomina, że gdy w 2007 roku zwyciężył Nicolas Sarkozy, to miał za sobą "naturalne" poparcie prawicy katolickiej. Zdobył on również głosy pracowników najemnych hasłem "więcej pracować, żeby więcej zarobić".
Aby rządzić i dokonać reform, trzeba mieć przyzwolenie dwóch trzecich Francuzów - podsumował niegdyś swą prezydenturę Valery Giscard d’Estaing. Tymczasem, jak uważa prof. Bouillaud, "przyszły prezydent nie może liczyć na poparcie nawet co trzeciego obywatela".
Lewicowy ekonomista Thomas Piketty twierdzi, że centrysta Emmanuel Macron, określający się jako "kandydat postępu", reprezentuje "wyłącznie tych, którzy mają pieniądze i wykształcenie - tych, którzy wygrywają na globalizacji".