Plan przejmowania rządów przez koalicję KO, Trzeciej Drogi i Lewicy, poza ustaleniem priorytetów działania i podziału odpowiedzialności w najbliższym czasie, jest też przymiarką do rozstawienia figur przed kolejnymi wyborami. W kwietniu czekają nas wybory samorządowe, w czerwcu – do Parlamentu Europejskiego, a wiosną 2025 – wybory prezydenckie. Ta perspektywa pozwala lepiej zrozumieć zachowania uczestników trwających właśnie ustaleń.
Elementem szerszych układanek z pewnością jest niestosowana wcześniej, zaplanowana zawczasu zmiana na stanowisku marszałka Sejmu. Publiczne akcentowanie dzielenia się odpowiedzialnością za prowadzenie prac Sejmu to tylko jedna strona sprawy. Druga to możliwość zdobycia dobrego punktu startowego w wyborach prezydenckich. Podzielenie czterech lat kadencji Sejmu na dwie tury marszałkowania daje znakomitą okazję do wykazania się zaletami bez większego ryzyka wpadki. Pełnienie z sukcesem stanowiska drugiej osoby w państwie upoważnia do ubiegania się o funkcję głowy państwa, i w to właśnie mierzy Szymon Hołownia.
Kampania prezydencka w kalkulacjach uczestników rozmów koalicyjnych nastąpi w sytuacji, kiedy Szymon Hołownia będzie miał za sobą blisko dwa lata urzędowania jako marszałek Sejmu - o tym, że uda mu się to wywalczyć świadczy coraz więcej nieoficjalnych wypowiedzi koalicjantów. Szefa Polski 2050 interesuje zaś tylko pierwsza część rotacyjnego kierowania pracami posłów - po skończeniu tej misji będzie gotów do walki o prezydenturę.
A nawet jeśli w konkurencji odpadnie lub z niej zrezygnuje - jeśli koalicja będzie trwała będzie mógł objąć także godne stanowisko wicepremiera, np. do spraw klimatu.
Wiceprzewodniczący PO, który zadeklarował już ponowne ubieganie się o prezydenturę Warszawy, prawdopodobnie w przyszłym roku ją wygra. Wiosną 2025 będzie więc miał za sobą rok kolejnej kadencji w tej roli.
Jej porzucanie dla ubiegania się o prezydenturę kraju odsłoni go jednak na zarzuty zawracania warszawiakom głowy, przeczekiwanie w ratuszu do okazji na przeniesienie się do pałacu prezydenckiego i brak pełnego zaangażowania w roli włodarza miasta. Bycie prezydentem miasta i kandydowanie na prezydenta kraju nie jest wykluczone, zawsze jednak na takie uwagi naraża. Trzaskowski także będzie miał wybór.
Lider Platformy Obywatelskiej nieprzypadkowo chyba mówił w maju w Lublinie: "Dajcie mi po wyborach 400 dni i zrobię porządek żelazną miotłą. A potem niech stery przejmą ludzie o delikatniejszych zamiarach".
I właśnie za półtora roku Donald Tusk będzie miał za sobą kluczową i najtrudniejszą część sprawowania urzędu premiera. Ubieganie się o prezydenturę z jednej strony byłoby dla niego wsparciem swojego dzieła, udzielanym już w roli głowy państwa akceptującej działania rządu KO-3D i Lewicy. Z drugiej strony prezydentura, choć określana kiedyś "pilnowaniem żyrandola" - stanowiłoby godną kontynuację dotychczasowej i i tak już bogatej kariery.
A jest jeszcze i trzecia opcja - z początkiem grudnia przyszłego roku dobiega końca kadencja obecnej przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen. Po wyborach do Parlamentu Europejskiego, zaplanowanych na początek czerwca przyszłego roku kandydata na następcę szefowej KE wskaże Rada Europejska, której członkiem z urzędu znów będzie jako premier, a kiedyś szef Rady - właśnie Donald Tusk. Ten sam, który raz już zapewniał "nigdzie się nie wybieram", a jednak w 2014 zaskoczył wszystkich składając tekę premiera.
Trwające dziś uzgodnienia, dotyczące obsady funkcji marszałków Sejmu, Senatu i kierownictwa rządu tylko z pozoru dotyczą tego, co najbardziej oczywiste i osiągalne już w najbliższym czasie. Tak naprawdę w komponowanej właśnie układance uwzględniane są plany znacznie bardziej dalekosiężne. Zawierają tym więcej możliwych wariantów, im bardziej są odległe, warto jednak spojrzeć na nie z daleka. Wtedy widzi się więcej.