W podkijowskiej Borodziance, którą jeszcze niedawno okupowały wojska rosyjskie pracuje ekipa saperów poszukująca min i niewybuchów. "Rozminowywanie tego terenu potrwa co najmniej pięć lat" – mówił w rozmowie z PAP Władysław, wojskowy z oddziału saperskiego ukraińskiej Państwowej Służby ds. Sytuacji Nadzwyczajnych (DSNS).
Leżąca ok. 40 km na północny zachód od Kijowa Borodzianka była miejscem ciężkich walk z wojskami rosyjskimi. To również jedna z najbardziej zniszczonych w rosyjskich atakach miejscowości obwodu kijowskiego.
Na początku kwietnia Borodzianka została oswobodzona przez siły ukraińskie i obecnie na gruzach zbombardowanego miasta pracują saperzy, którzy skrupulatnie przeczesują każdy kawałek terenu w poszukiwaniu bomb, ładunków wybuchowych, granatów, niewybuchów i innych niebezpiecznych przedmiotach pozostawionych po wojskach rosyjskich.
Saperzy rozpoczęli pracę 8 kwietnia. To pierwsze miejsce dokąd przyjechaliśmy na rozminowywanie terenu - podkreślają w rozmowie z dziennikarkami PAP.
Kamizelki kuloodporne, hełmy, odpowiednie buty - to podstawowe wyposażenie. Obowiązuje też podstawowa zasada, której należy przestrzegać - trzeba stąpać uważnie krok w krok za wojskowymi.
Saperzy detonują pociski w specjalnie wybranym do tego miejscu - w polach poza miastem.
Saperzy z grupy Ołeksandra rozładowują z ciężarówki miny, wyrzutnie, rakiety i inne pociski artyleryjskie, a następnie ostrożnie ustawiają je na ziemi obok dużego dołu. Pociski artyleryjskie kalibru 122 i 125 mm. To z wystrzałów czołgowych - pokazuje leżącą na ziemi amunicję. Są też mniejsze, kalibru 30 mm. One są w większości uszkodzone, nie można ich już wykorzystać, więc też będą zniszczone - dodaje i podkreśla, że "pozostałe rzeczy to aktywne uzbrojenie i to co z niego zostało".
Gdy wszystko jest już przygotowane, saperzy zaczynają ostrożnie układać w dole pociski - jeden po drugim. Gdy wszystkie są już na miejscu, Ołeksandr mówi dziennikarzom PAP, że muszą oddalić się w bezpieczne miejsc.
Oczywiście, że jest lęk, ale przede wszystkim jest we mnie taka myśl, że ratujemy ludzkie życie i dlatego powinienem wykonywać tę pracę - mówi Władysław z oddziału saperskiego DSNS, który chwilę wcześniej wraz z kolegami zdetonował niebezpieczne ładunki.
Przyznaje, że przed wojną nigdy nie myślał, że kiedyś w ten sposób będzie wyglądała jego praca. Mam rodzinę, młodą żonę i córkę, która wczoraj obchodziła trzecie urodziny - opisuje swoje życie sprzed wojny, po czym milknie na dłuższą chwilę.
Jak mówi, armia rosyjska pozostawiła w tej okolicy mnóstwo pocisków, bo po nieudanym ataku na Kijów, ewakuowała się w pośpiechu. Tu jest pełno min, całkowite rozminowywanie tego terenu potrwa co najmniej pięć lat - szacuje.
O swojej rodzinie opowiada nam też drugi z saperów, który w wojsku służy sześć lat. Podkreśla, że nie sądził, że będzie pracować w takich okolicznościach.
Nikt nie wierzył, że będzie wojna, wszyscy myśleli, że będzie pokój. Któż myślał, że naprawdę sąsiad na nas napadnie. Ale wojna zweryfikowała wiele i przyniosła także swoje zasady - przyznaje. Dodaje, że teraz już niewiele planuje, choć zapewnia, że będzie tutaj pracować dalej. Roboty jest na wiele lat - podsumowuje.
Zaraz po wyzwoleniu miasta Borodziankę odwiedził również reporter RMF FM Mateusz Chłystun. W tumanach kurzu przerzucanego gruzu stoi kilkadziesiąt osób. Wpatrują się w gruzowisko - relacjonował na naszej antenie.
Rozpacz i żal. Ludzie zginęli. Mieszkali tu sobie i nagle coś przyleciało, a ich nie ma. Wielki żal... - mówili Chłystunowi ratownicy, którzy wydobywali ciała spod gruzów zawalonych budynków.