Instruktorzy czy żołnierze? Blef czy realna groźba wobec Rosji? Paryż kontynuuje swoją wojenną narrację, która ma wyprowadzić w pole Władimira Putina i sprawić, by Zachód stał się dla Kremla nieobliczalny, dokładnie tak, jak Kreml dla Zachodu. Do francuskiego monologu dołączył właśnie generał Pierre Schill, który przekazał, że Francja może w ciągu miesiąca wystawić dywizję liczącą 20 tys. żołnierzy. W podejściu Zachodu do wojny w Ukrainie coś się zmienia - i to na lepsze.
Czy francuski wojskowy mówił o wysłaniu wojsk na Ukrainę? Oczywiście - nie. Czy to przypadek, że tekst w "Le Monde" ukazuje się w momencie, gdy z samego Pałacu Elizejskiego dochodzą coraz groźniejsze zapowiedzi? Oczywiście - nie. Generał Pierre Schill jest szefem sztabu francuskich wojsk lądowych i ma do odegrania swoją rolę w spektaklu. Dlatego otrzymuje całą "kolumnę" we francuskim serwisie.
Schill mówi, że "wiarygodność" francuskiej armii zależy od jej siły i szybkości działania. I twierdzi, że Francja jest wartościowym partnerem dla krajów NATO. Paryż może w ciągu 30 dni wystawić 20 tys. wojska i posiada predyspozycje do dowodzenia siłami (francuskimi i sojuszniczymi) liczącymi nawet 60 tys. żołnierzy. "Ogniska kryzysów mnożą się i niosą ryzyko rozprzestrzeniania" - tłumaczył generał w "Le Monde". I wyjaśnia, że kilkadziesiąt lat pokoju, przerywanego pojedynczymi misjami w sytuacjach kryzysowych, uśpiło Zachód.
To stwierdzenie i kolejne, w którym generał podkreśla, że "wojna zmieniła swoje oblicze", bo obecnie na polu bitwy większe znaczenie mają elektronika i drony - raczej należy zaliczyć do truizmów. Generał Pierre Schill zauważa jednak kwestię, która być może dopiero teraz dociera do umysłów przynajmniej niektórych przywódców politycznych zachodniego świata. Wojna była, jest i będzie - niezmiennie - środkiem rozwiązywania konfliktów i sporów. Takie twierdzenie od zawsze rozumiano na Kremlu, mimo prowadzonej tam przez lata polityki mającej stworzyć iluzję, że Rosja chce być przede wszystkim partnerem ekonomicznym dla krajów Zachodu, a nie permanentnym zagrożeniem. Teraz pora, by zrozumiano to także w Europie, co podkreśla Schill, pisząc: to obserwacja, którą należy podzielić się z naszymi współobywatelami.
"Jeżeli chcesz pokoju, przygotuj się do wojny" - powtarza wojskowy łacińską, nieco wyświechtaną maksymę. Generał zaznacza, że jego głównym zadaniem jest stworzyć system, który wojnę powstrzyma, ale taki system - co oczywiste - musi opierać się nie tylko na potencjale nuklearnym, który Francja posiada, ale także na siłach konwencjonalnych. A przecież o wysłaniu sił konwencjonalnych od kilku tygodni wspomina francuski prezydent.
Emmanuel Macron średnio co kilka dni powtarza, że jedną z opcji powstrzymania rosyjskiej agresji w Ukrainie jest wysłanie wojsk NATO. Po raz pierwszy wypowiedział takie słowa podczas spotkania europejskich przywódców w Paryżu, 26 lutego. Ostatnio powtórzył je w sobotę. "Być może w pewnym momencie - nie życzyłbym sobie tego ani nie podejmę inicjatywy - będą konieczne operacje lądowe aby przeciwstawić się siłom rosyjskim" - powiedział w wywiadzie telewizyjnym, dodając, że nakładanie przez Sojusz na siebie jakichkolwiek ograniczeń i tworzenie "czerwonych linii", tylko zachęci reżim Władimira Putina do bardziej agresywnych posunięć. "Jeżeli przeciwnik mówi, że dla niego nie ma ograniczeń, to dlaczego my powinniśmy mówić, że takie ograniczenia mamy?" - pyta francuski prezydent.
Doszło jednak do jeszcze jednego spotkania, którego przebieg został później oficjalnie zdementowany przez służbę prasową Pałacu Elizejskiego. Pięć dni przed rozmowami z czołowymi politykami Europy, Macron w wąskim gronie dyplomatów miał - jak donosi "Le Monde" - "trzymając kieliszek szampana" w dłoni, powiedzieć: "Sytuacja na Ukrainie, okupowanej przez wojska rosyjskie już dwa lata, pogarsza się, a wojna się przeciąga. Tak czy inaczej, będę musiał wysłać kilku chłopaków do Odessy".
Francuski dziennik nazwał tę wypowiedź "dyplomatyczną katastrofą", ale 14 marca pojawiły się - na gwałt dementowane - informacje o francuskim pułku Legii Cudzoziemskiej, który z Rumunii wyruszył na Ukrainę. Z dużą dozą pewności można założyć, że ta informacja jest fałszywką. Jednakże...
Siergiej Naryszkin - szef Służby Wywiadu Zagranicznego Rosji - poinformował, że posiada informacje o liczącym 2 tys. żołnierzy francuskim kontyngencie wojskowym, który zmierza na Ukrainę. Dodał, że francuscy żołnierze będą "głównym celem" działań rosyjskich sił. Paryż zaprzeczył, nazywając wypowiedzi Naryszkina "nieodpowiedzialnymi".
Ale uwaga Moskwy została przykuta wyraźnie do tematu wojsk natowskich w Ukrainie. W środę głos zabrał rzecznik Kremla, który podkreślił, że Rosja "uważnie śledzi sytuację". Dmitrij Pieskow dodał, że na Kremlu zdają sobie sprawę, że pomysł Macrona budzi mieszane uczucia w różnych stolicach europejskich.
Coś na Zachodzie drgnęło w kontekście towarzyszącego dotychczas politykom paraliżującego strachu przed Władimirem Putinem. Chociaż wypowiedzi francuskiego prezydenta wywołały sprzeciw Berlina, urzędnicy w niektórych częściach kontynentu zaczęli porozumiewawczo mrugać, pytani o wysłanie wojsk na Ukrainę. Zrobił to Radosław Sikorski, mówiąc, że "nie jest to sytuacja, której nie potrafi sobie wyobrazić", zrobili to również przedstawiciele krajów bałtyckich, nazywając ideę Pałacu Elizejskiego "nieszablonową".
Na razie, w podejściu do kwestii eskalacji obserwujemy coś w rodzaju ostrożnego badania gruntu. Ale w dotychczasowej, naznaczonej strachem postawie zachodnich przywódców pojawia się coś, czego wcześniej nie widzieliśmy. Amerykański Newsweek zapytał europejskich dyplomatów o sprawę zachodnich wojsk w Ukrainie. Obaj odpowiadali anonimowo, ale wypowiedzi obu są niezwykle interesujące.
"Jak dotąd wszystkie 'czerwone linie', które przekroczyliśmy, nie przyniosły Armageddonu, którego tak się boimy" - powiedział jeden z nich. To prawda. Zachód nie chciał przecież wysyłać czołgów do Kijowa, później obawiał się wysyłać rakiet precyzyjnych, później zestawów przeciwlotniczych, a później myśliwców - wszystko z jednego powodu: rosyjskiej odpowiedzi nuklearnej. Sprzęt ląduje na Ukrainie, a Armagedon rzeczywiście nie nadszedł.
Drugi z dyplomatów idzie o krok dalej. Nawiązując do bezpiecznego pomysłu wysyłania do Kijowa wojskowych instruktorów, urzędnik mówi Newsweekowi: "Nie sądzę, by udało się zmienić rosyjskie kalkulacje, wysyłając na Ukrainę tylko 'trenerów'".
Poprzednia strategia wobec rosyjskiej agresji - naznaczona samymi czerwonymi liniami - zakończyła się setkami tysięcy ofiar na froncie, który Rosjanie mozolnie przesuwają kilometr po kilometrze i groźbami Putina, który co chwila mówi "my też mamy broń atomową". Dziś Zachód zaczął wyczuwać blef Kremla. Pojawiające się co jakiś czas kolejne "znaczące mrugnięcia" - "wyślemy wojska, nie wyślemy wojsk" - nie są przypadkowe.
Zachód zaczyna być w swoich insynuacjach niemal bezczelny - jak Kreml - i zaczyna też rozumieć, że taka dezynwoltura może przynieść sukces, stanowiąc lustrzane odbicie kremlowskiego blefu. Taktyka "wyślemy, nie wyślemy", jest dokładnie tym, czym putinowskie "odpalimy rakiety nuklearne, albo nie odpalimy". Zachód powoli rozumie, że z Putinem można rozmawiać na równych warunkach.