„Filomena Lee jest zaskoczona zamieszaniem wokół niej. Ona - tak jak wszystkie kobiety, które były w jej sytuacji - odczuwała ogromny wstyd. W Kościele słyszała, że posiadanie dziecka bez ślubu to hańba i grzech. Ona w to wierzyła przez całe swoje życie” – mówi w rozmowie z dziennikarzem RMF FM Martin Sixsmith, którego książka jest podstawą scenariusza nominowanego do Oscara filmu „Tajemnica Filomeny”. „Film nie jest antykatolicki i książka też nie jest. My nie atakujemy wiary. Jeśli już to pewnych ludzi. Oni w imieniu Kościoła robili rzeczy, które trudno uznać za chwalebne” – dodaje.
Nominowana do Oscara w czterech kategoriach "Tajemnica Filomeny" to oparta na faktach, wzruszająca historia Filomeny Lee - nastoletniej matki, która najpierw trafiła do zakonnego ośrodka "dla upadłych kobiet", a później została brutalnie rozdzielona ze swoim synkiem. Chłopiec wbrew jej woli trafił z Irlandii do rodziny adopcyjnej w USA. Matka musiała zrzec się wszelkich praw do swojego dziecka i zobowiązać się do nieszukania z nim kontaktu. Prawdę o synu zaczęła odkrywać dopiero po 50 latach wstydu i milczenia.
W poszukiwaniach dziecka pomógł Filomenie Martin Sixsmith - pisarz, dziennikarz i były doradca brytyjskiego rządu. Kilka lat ciężkiej i jak sam to określa "detektywistycznej" pracy przyniosło efekty. Historia poszukiwania Anthony’ego Lee i odkrywania jego tajemnic stała się podstawą najpierw książki, a później filmu.
W ekskluzywnej rozmowie z dziennikarzem RMF FM Martin Sixsmith opowiada, jak przebiegało jego dziennikarskie śledztwo i ile jest fikcji w jego filmowym portrecie. Odnosi się też do zarzutów pod adresem "Tajemnicy Filomeny" i szczerze mówi, czego nauczyła go ta historia. Na koniec zdradza, co najbardziej urzekło go w Polakach, których poznał pracując jako korespondent BBC w Warszawie.
Maciej Nycz, RMF FM: Dlaczego zdecydował się pan - praktycznie bez żadnych danych i większych szans na powodzenie - na poszukiwania syna Filomeny Lee? Co było czynnikiem, który przesądził o pana zgodzie?
Martin Sixsmith, dziennikarz i pisarz: Odpowiedź brzmi: ciekawość. Jestem dziennikarzem. Jak pan wie, dziennikarze zawsze szukają bardzo dobrych historii. Wcześniej pracowałem dla Tony'ego Blaira, ale pokłóciliśmy się i straciłem pracę. Ktoś powiedział mi na przyjęciu: Ty byłeś dziennikarzem, a ja mam dobrą historię. Posłuchałem, a potem spotkałem się z Filomeną. Zobaczyłem, że to urocza kobieta, nawiązaliśmy bardzo dobry kontakt. I chociaż - tak jak pan mówi - to była wymagająca misja i wiadomo było, że łatwo nie będzie, to ta historia jest tak ciekawa i ekscytująca, że postanowiłem się nią zająć.
Miał pan momenty zwątpienia, przekonania, że trzeba zrezygnować, bo nic z tego nie będzie? A może był pan absolutnie pewny, że się uda?
Bardzo często wątpiłem w to, że się uda. Niektórzy ludzie bardzo utrudniali nam odnalezienie syna Filomeny. Szczególnie trudne w kontakcie były irlandzkie władze i Kościół katolicki w tym kraju. Dostęp do dokumentów był bardzo trudny. Trzeba było zabawić się w detektywa, ale jak pan wie, dziennikarze to też detektywi. To było dla mnie wyzwanie. Byłem szczęśliwy, kiedy wreszcie ustaliliśmy, co się zdarzyło z synem Filomeny.
A był pan - jak Martin, którego widzimy na ekranie - wściekły, gdy uświadomił sobie, że Filomena i jej syn Anthony byli bardzo bliscy odnalezienia się? Co pan wtedy czuł?
Czułem, że stało się coś niesprawiedliwego, ale nie jestem wybuchowym człowiekiem. W filmie widzimy, jak Steve Coogan, który mnie gra, jest bardzo zły na Kościół i zakonnice. Ale ta wściekłość pochodzi od Steve'a. On ma irlandzkie korzenie i jest katolikiem. Ja jestem Anglikiem i nie należę do Kościoła katolickiego. Widziałem - jako dziennikarz i obserwator - że w przeszłości doszło do strasznych rzeczy. Ale nie byłem tak osobiście zaangażowany jak Steve. Powiedziałbym, że postać, którą widzimy na ekranie, to w połowie ja, a w połowie Steve Coogan.
Dla pana filmowego alter ego poszukiwanie dziecka Filomeny jest pewnego rodzaju lekcją. Czy ta historia nauczyła czegoś prawdziwego Martina Sixsmitha, sprawiła, że coś zrozumiał?
Tak. W filmie postać Martina przechodzi dużą przemianę. Na początku on ma obsesję na własnym punkcie i jest w ogóle niezbyt sympatyczną osobą. Wydaje się, że to on pomaga Filomenie - w końcu dowiaduje się, co stało się z jej synem, ale tak naprawdę to ona uczy jego: jak rozumieć własne emocje i być dobrym człowiekiem. W prawdziwym życiu ta sytuacja częściowo się powtórzyła. Nie wydaje mi się, żebym miał tak paskudny charakter jak filmowy Martin, ale przebywając z Filomeną uczyłem się od niej. To bardzo prosta, ale niezwykła, urocza kobieta z dużą inteligencją emocjonalną. Dzięki wspólnym miesiącom ona dostała coś ode mnie, a ja od niej.
A skoro już mówimy o filmie: jak bardzo był pan zaangażowany w jego powstanie? Od razu zgodził się pan na sfilmowanie własnej książki? Był pan zaskoczony, że ktoś w ogóle chce się tego podjąć?
Nie, nie byłem zaskoczony. Wiedziałem, że to dobra historia, a poza tym wcześniej sprzedałem prawa do sfilmowania dwóch moich książek. Wiedziałem, że będzie z tego dobry film i byłem zaangażowany w jego powstawanie. Pewnie ma pan świadomość, że gdy sprzedaje się prawa do sfilmowania książki, nie zostaje się z automatu włączonym w proces pracy nad scenariuszem. Wytwórnia może zrobić, co się jej podoba. Ale Steve Coogan i Jeff Pope, którzy pracowali przy scenariuszu tego projektu, zachowali się bardzo dobrze i włączyli mnie we wszystkie etapy jego powstawania. Pytali mnie nie tylko o fakty, ale też to, jak mają rozwijać się bohaterowie. Widziałem każdą wersję scenariusza. Film nie był dla mnie niespodzianką. Wiedziałem, że Martin będzie na początku niezbyt sympatyczną osobą i mi to nie przeszkadzało.
Czyli nie ma pan żadnych uwag do tego, jak sportretowano pana i Filomenę? Nic panu w filmie nie przeszkadza, bo wszystko było skonsultowane?
Tak, to prawda. Wie pan, moi najbliżsi pewnie powiedzą, że Martin na początku jest bardzo szorstki w zachowaniu - mam nadzieje, że nie jestem aż taki zły. Ale rozumiem, bo sam jestem pisarzem, że postać powinna się rozwijać wraz z rozwojem akcji. Nie jest dobrze, jeśli przez cały czas jest taka sama. Myślę, że do końca filmu Martin w pewnym sensie buduje siebie na nowo. Znajduje coś, w co może wierzyć - i to z dużym zaangażowaniem. To jest właśnie ta walka o prawdę.
A jest pan - a może i pan, i Filomena - zaproszony na galę rozdania Oscarów?
Tak, jesteśmy. Ostatnio byliśmy na ceremonii rozdania nagród BAFTA - brytyjskiego odpowiednika Oscarów. Byliśmy nominowani w czterech kategoriach. Zwyciężyliśmy w jednej - "najlepszy scenariusz". Bardzo mnie to ucieszyło jako autora książki, która była podstawą scenariusza. Do Oscara również nominowano nas czterokrotnie: w kategoriach "najlepszy film", "najlepszy scenariusz", "najlepsza aktorka" i "najlepsza muzyka". Czekamy, może nam się uda, ale tego nie da się przewidzieć.
Właśnie o to chciałem pana zapytać. Myśli pan, że "Tajemnica Filomeny" może dostać statuetkę dla najlepszego filmu roku?
Byłoby cudownie, gdybyśmy wygrali w którejkolwiek z kategorii. Myślę, że bardzo duże szanse na zwycięstwo ma Judi Dench. Moim zdaniem zagrała znakomicie.
Jest świetna!
Tak, a teraz ma 79 lat, więc nie będzie miała już zbyt wielu okazji do bycia nominowaną do Oscara. Będę przeszczęśliwy, jeśli wygra.
A co pan myśli o ludziach, którzy mówią, że film ( a więc w pewnym sensie także książka, na której jest oparty), jest antykatolicki, jest atakiem na Kościół?
Ani film, ani książka nie są antykatolickie. W obydwu opisany jest epizod z historii Kościoła, który nie pokazuje jego władz w zbyt dobrym świetle. Z tego powodu niektórzy - nie ma ich zbyt wielu - doszli do wniosku, że atakujemy Kościół. To nieprawda. W książce jest np. wiele pozytywnych postaci związanych z Kościołem. Nie ma tam uderzenia w wiarę. Dowodem tego jest fakt, że sama Filomena wciąż jest praktykującą katoliczką. My nie atakujemy wiary. Jeśli już to pewnych ludzi. Oni w imieniu Kościoła robili rzeczy, które trudno uznać za chwalebne.
A jak czuje się sama Filomena w tym całym zamieszaniu wokół historii jej życia? Jest zadowolona? Nie przytłacza jej ta nagła sława, te nagrody?
Myślę, że jest zaskoczona. Kiedy na początku mówiłem jej, że chcę napisać książkę, była trochę sceptyczna. Ona - tak jak wszystkie kobiety, które były w jej sytuacji - odczuwała ogromny wstyd. W Kościele słyszała, że posiadanie dziecka bez ślubu to hańba i grzech. Ona w to wierzyła przez całe swoje życie, dlatego nie była pewna, czy chce, by książka powstała. Ale kiedy już książka wyszła, odzew był ogromny i całkowicie pozytywny. Dostaliśmy mnóstwo listów od kobiet, które pisały, że były traktowane podobnie i nie miały odwagi opowiedzieć swojej historii. Wtedy Filomena poczuła, że zrobiła dobrze. A jeśli chodzi o nagrody, o zainteresowanie - myślę, że ona to kocha. Trudno mi ją krytykować za cieszenie się chwilą sławy. Ona ma prawo się tym cieszyć.
Rozmawialiście może o jej wrażeniach ze spotkania z papieżem Franciszkiem kilka tygodni temu?
Była oszołomiona możliwością spotkania z papieżem. My wszyscy - i ona, i ja, i Steve Coogan - wierzymy, że najważniejsze jest, by pomóc innym kobietom w sytuacji Filomeny w odnalezieniu ich dzieci. W Irlandii było ok. 60 tysięcy matek, którym odebrano dzieci w ten sposób. Kościół wciąż bardzo utrudnia dostęp do dokumentów. Utrudnia połączenie ludzi, których rozdzielił w latach 50. i 60. Filomena ma nadzieję, że jej spotkanie z papieżem pomoże matkom i dzieciom, które wciąż szukają kontaktu ze sobą.
Pod koniec swojej książki pisze pan, że poszukiwania ojca Anthony'ego dają "obiecujące rezultaty". Może pan powiedzieć coś więcej? Udało się znaleźć jego albo jakieś informacje o nim?
Niestety, nie udało się. Szukaliśmy, szukaliśmy i nic z tego. Filomena znała jego imię i miasto, z którego pochodził. Wiedziała też, że pracował na poczcie w Limerick. Nazywał się John McInerney. Szukaliśmy go, rozmawialiśmy z każdym Irlandczykiem, który się tak nazywa. W końcu ktoś powiedział: a może wyemigrował do Kanady? Wtedy skontaktowaliśmy się z wszystkimi osobami o tym imieniu i nazwisku, które mieszkają w Kanadzie. Wciąż nie znaleźliśmy go. Jeżeli jeszcze żyje, ma około 80 lat. Mamy nadzieję, że może rozpoznać się w filmie i się z nami skontaktować.
Ostatnie pytanie, które zadam, dotyczy pańskiej przeszłości. Był pan korespondentem BBC w Warszawie. Chciałbym zapytać o wrażenia i wspomnienia z Polski. Co widzi pan przed oczami myśląc o czasie spędzonym w Warszawie?
Byłem w Warszawie w latach 1986-1988. To był trudny czas. Polakom nie było łatwo, ale najbardziej zapamiętałem nie te trudności, tylko ogromne ciepło i gościnność. Czuliśmy się jak w domu. Pracowałem w wielu krajach - Rosji, Belgii, USA, ale Polska należy do tych, które wspominam najlepiej.
Bardzo miło to słyszeć.
Nie mówię tego z uprzejmości - tak po prostu było.