Wolne żarty! Nie tak się umawialiśmy! Siedem statuetek dla "Grawitacji" i ani jednej dla "Wilka z Wall Street"?! Mieliśmy jednak trochę lepsze zdanie o guście Akademików...
Tego jeszcze nie było. Podczas oscarowej gali triumfuje film, który nie ma żadnych atutów poza warstwą muzyczno-wizualną. Szczególnie zadziwia wygrana w kategorii "najlepszy reżyser". Doprawdy - choćby Scorsese w "Wilku z Wall Street" - pod względem prowadzenia historii bije Cuarona na głowę. Z jego konkretnymi wyborami oczywiście można się kłócić, ale nie można powiedzieć, że nie panuje nad filmową opowieścią, nie ma na nią pomysłu. Tymczasem "Grawitacja" na miano opowieści nie zasługuje. To zaledwie naiwna opowiastka, z dłużącymi się scenami i niezbyt zaskakującymi zwrotami akcji. W dodatku nieznośnie patetyczna. Z piękną muzyką - tylko w tym pełna zgoda.
Patrząc na werdykt Akademii można odnieść wrażenie, że za nami bardzo nudny filmowy rok. W ciekawych czasach przecież nikt nie promowałby taniego efekciarstwa, prawda?
Do ostatniej chwili baliśmy się, że "Grawitacja" zwycięży także w kategorii "najlepszy film". Na szczęście wygrał niekoniecznie nasz faworyt ("Zniewolony" w reżyserii Steve'a McQuinna) , ale film dobry. Film o czymś. Świetnie nie tylko wyreżyserowany, ale także zagrany. Poruszający, ale nie nachalnie grający na emocjach. Takich filmów było zresztą więcej. Jak "Co jest grane, Davis" braci Cohenów, który był nominowany do Oscara, ale tylko w jednej, muzycznej kategorii. Czy choćby niedoceniona "Tajemnica Filomeny". Brakowało w niej pewnie fajerwerków, które kochają Akademicy.
Nawet bardziej niż zmęczeni, jesteśmy po nocy oscarowej zaskoczeni i zawiedzeni. Czy za rok będzie w ogóle co oglądać?