Na zaczynającym się po południu posiedzeniu Senat ma podjąć decyzję o powołaniu zapowiadanej przez marszałka Grodzkiego komisji, która miałaby się zająć badaniem rosyjskich wpływów. Jeśli to zrobi, jej członkowie będą mieli na pracę kilka tygodni, a to posiedzenie Senatu wcale nie będzie ostatnie.
Kłopot spowodowała zdumiewająca zapowiedź Tomasza Grodzkiego sprzed kilku dni, że jeśli Sejm powoła swoją komisję, "to na najbliższym posiedzeniu Senatu we wrześniu powstanie legalna, całkowicie konstytucyjna, zgodna z regulaminami specjalna komisja senacka ds. badania wpływów rosyjskich".
Sejm komisję Cenckiewicza-Zybertowicza powołał, jest jednak jasne, że jej prace nie ruszą realnie przed wyborami, a taka była oś krytyki, z jaką opozycja odnosiła się do tego pomysłu. Opatrzona wdzięczną nazwą "Lex Tusk" inicjatywa miała pierwotnie wyłączyć z udziału w wyborach właśnie lidera opozycji, jednak upływ czasu i zmiany w ustawie storpedowały raczej uruchomienie komisji. Mimo to marszałek Senatu powiedział to, co powiedział.
Zapowiedzi powołania w tej sprawie nawet nie jednej, ale dwóch komisji sprawia, że problem rosyjskich wpływów stał się pierwszoplanowym tematem kampanii wyborczej. Komisja jednak komisji nierówna, a różnice między nimi są istotne na tyle, że warto je opisać.
Powołana przez Sejm komisja Cenckiewicza-Zybertowicza jest wobec Sejmu bytem zewnętrznym, działa niezależnie od kadencji parlamentu i nie ma ograniczonego terminu zakończenia prac. Co więcej - nie składa się z parlamentarzystów, co przynajmniej teoretycznie pozwala jej członkom na oderwanie się od terminarza politycznego i wyborów.
Komisja której powołanie rozważają senatorowie (tej sprawy nie ma w planowanym porządku obrad, a te zaczynają się o 17:00) ma być zaś nadzwyczajną komisją senacką, na podobieństwo kończącej dziś prace komisji ds. inwigilacji Pegasusem.
Jak łatwo stwierdzić, trwa już kampania przed wyborami, do których zostało ledwo 39 dni. Po 15 października będziemy mieli już nowy skład i Sejmu i Senatu - co do tego czasu będzie w stanie zdziałać grupa senatorów, tworzących komisję do badania czegokolwiek? A już zwłaszcza dziedziny tak rozległej i nieuchwytnej jak czyjekolwiek wpływy gdziekolwiek?
Jak też senatorowie wyobrażają sobie ustalenie czegokolwiek w sytuacji, kiedy doświadczenie ich komisji "pegasusowej" dowodzi, że na jakąkolwiek współpracę czy wyjaśnienia ze strony przedstawicieli partii dziś rządzących nie mają cienia szansy, a jakichkolwiek uprawnień śledczych pozwalających kogoś choćby wezwać senacka komisja nie ma?
Oceniając inicjatywę przedstawioną przez marszałka warto uwzględnić to, że większość senatorów sprzeciwiała się powołaniu komisji do badania rosyjskich wpływów przez Sejm i uznawała je za oręż, którego rządzący chcą użyć w kampanii wyborczej.
Kiedy jednak jest dość oczywiste, że komisja sejmowa nie będzie w ten sposób użyta - ci sami ludzie na chybcika chcą powołać w tej samej sprawie komisję senacką, która z całą pewnością nie będzie mogła wyjść poza działania stricte polityczne. Świadczy o tym wymienienie przez Tomasza Grodzkiego już na samym początku pierwszych osób, które nieistniejąca wciąż komisja miałaby zaprosić.
Od jednego z senatorów nasz dziennikarz usłyszał, że to tak "na wszelki wypadek, bo gdyby komisja sejmowa mimo wszystko nagle w poniedziałek przed wyborami wezwała na przesłuchanie Donalda Tuska, to we wtorek komisja senacka mogłaby wezwać Antoniego Macierewicza lub Mateusza Morawieckiego". Nawet jeśli miałoby tak być, to nie jestem pewien czy takie zachowania budują autorytet którejkolwiek z tych instytucji.
Senatorowie powinni dobrze przemyśleć, co z opisanym pomysłem zrobić. I uwzględnić przy tym, że ich komisja nie tylko oderwie jej członków od prowadzenia kampanii, to jeszcze zmusi wszystkich do zebrania się jeszcze raz, celem przyjęcia z natury ułomnego, bo pisanego na kolanie sprawozdania.