Gdyby z liczby komisji, zajmujących się pilnie sprawą rosyjskich wpływów wnioskować o wadze sprawy - byłoby jasne, że jest to rzecz fundamentalna; komisje są aż dwie. Gdyby jednak przyjrzeć się pilności, z jaką obie zajmują się sprawą, jej waga okazałaby się skromna - żadna z tych komisji... nie działa.
Zapytany o etap prac, na jakim znajduje się Państwowa Komisja Badania Wpływów Rosyjskich, powołana ponad tydzień temu przez Sejm, jeden z jej 9 członków odpowiada: "W poniedziałek pani marszałek wręczy akty powołania".
Pytania o pierwsze posiedzenie, instalowanie się w kancelarii premiera, która ma obsługiwać PKBWR, wybór przewodniczącego, opracowanie i uchwalenie regulaminu pracy, określenie jej planu, wystąpienie o potrzebne materiały, zapoznanie się z nimi i ewentualne przesłuchania/rozprawy itp. wydają się więc nader przedwczesne.
Komisja powołana wczoraj przez Senat jest na drodze do pracy nieco dalej; zdążyła się już pierwszy raz zebrać, został powołany jej przewodniczący, jednak na tym się na razie skończyło.
Siedmioro senatorów rozjechało się do domów, nieoficjalnie zapowiadając drugie posiedzenie na przyszły tydzień, nie tworząc jednak przy tym złudzeń, że będzie ono szczególnie efektowne.
Należy się spodziewać opracowania regulaminu działania komisji, wstępnej dyskusji o zamiarach i zapewne zarysu planu pracy, czyli określenia którym z licznych tematów związanych z rosyjskimi wpływami senatorowie chcą się zająć na początek.
Na dodatek do wszelkich opisanych już wad zarówno sejmowej PKBWR, jak senackiej nadzwyczajnej warto zwrócić uwagę na to, że każda ze stron politycznego sporu komisję powołaną przez drugą stronę uznaje za bezprawną, a co najmniej zbędną. Co więcej, z działań i wypowiedzi publicznych wynika, że żadna z tych stron nie zamierza współpracować z komisją, powołaną przez stronę przeciwną.
Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że torpedowanie działań zmierzających do zbadania skali rosyjskich wpływów w Polsce znakomicie potwierdza istnienie tych wpływów.