G. J. : Panie profesorze, w kontekście pana pracy i tego, co o katastrofie smoleńskiej wiemy na jej podstawie, chciałbym zapytać, w którym momencie dostrzegł pan jawne sprzeczności z tak zwaną oficjalną wersją wydarzeń? Czy pamięta pan ten moment, w którym wyniki pana badań pokazały, że musiało być inaczej, niż się oficjalnie twierdzi?
Wiesław Binienda: Tak, oczywiście. Muszę tu powiedzieć, że ja osobiście nie wykonuję wszystkich badań i eksperymentów. Jestem profesorem na uczelni, mam grupę naukową na uczelni, doktorantów i studentów, którzy studiują w celu uzyskania dyplomu magistra. Podobnie, jak inni profesorowie na MIT, czy innych uczelniach. Członkowie grup naukowych na tych uczelniach podobnie jak ja pracują nad danym tematem. Każdy z doktorantów czy magistrantów w ramach swojej pracy musi mieć komisję składającą się z 5-6 profesorów, którzy każdą pracę, czy wyniki badań muszą przejrzeć i zaaprobować. Profesorowie na zachodzie, w Stanach Zjednoczonych bardzo dbają o swoją reputację, dlatego nie pozwalają sobie na błędy. Tak samo jest w moim przypadku. Otrzymaliśmy wiele wyników obliczeniowych, zweryfikowaliśmy je, przeprowadziliśmy eksperymenty. Wszystko to udowodniło, że twierdzenia, jakie są w raporcie MAK i raporcie komisji Millera są kłamliwe, błędne i nieprawdziwe.
G. J. : Powiedzmy konkretnie, o które elementy chodzi. Pana praca dotyczy pewnych aspektów sprawy, konkretnie zderzenia skrzydła z brzozą.
W. B. : Tak. Gdyby doszło do takiego zderzenia i to niezależnie od kąta zderzenia i położenia samolotu, gdyby samolot uderzył lewym skrzydłem w brzozę, to ściąłby ją. Podobnie jak samolot, który uderzył w World Trade Center na oczach nowojorczyków wbił się w budynek przecinając swoimi aluminiowymi skrzydłami stalowe kolumny. I to nie jedną, a kilkanaście. Wyniki dotyczące World Trade Center zostały wyjaśnione w wielu publikacjach w czasopismach technicznych przez naukowców MIT, Purdue University, czy Northwestern University. Symulacje zrobił również doktor Grzegorz Szuladziński. Wszyscy ci naukowcy nie widzieli nic dziwnego w tym, że samolot, który może przeciąć stalowe kolumny, przecina również drzewo, takie jak brzoza. Ale muszę powiedzieć więcej, bo zrobiliśmy również eksperymenty. Pokazały one, że duraluminium jest materiałem plastycznym, czyli nie kruszy się przy uderzeniu nawet w stalową płytę. W związku z tym nie ma powodu, by samolot ten, uderzając w gałęzie, nawet drzewa, rozprysł się na tysiące małych kawałeczków, które rozrzucił od mniej więcej 70 metrów przed brzozą do miejsca uderzenia w ziemię.
B. Z. : Jak to się stało, panie profesorze, że pełno fragmentów tupolewa było rozrzuconych jeszcze przed miejscem, w którym maszyna spadła według oficjalnej wersji?
W. B. : No właśnie, rozmiar, kształt tych fragmentów można jedynie wytłumaczyć użyciem ładunków wybuchowych, które były tego przyczyną. Gdyby ten samolot uderzał w gałęzie, czy drzewa to blacha byłaby pogięta, odkształcona, ale nie rozprysłaby się na małe kawałeczki.
B. Z. : Tych kawałeczków było 60 tysięcy.
W. B. : Mało tego, one mają w swojej strukturze typowy kształt działania ładunków wybuchowych. Profesor Szuladziński, u którego byłem tydzień temu powiedział jasno, że są dwa najważniejsze aspekty, które decydują o wszystkim. Po pierwsze to, że są małe fragmenty od 70 metrów przed brzozą do miejsca uderzenia w ziemię. Drugie to fakt, że są rozszarpane ciała ludzkie. Nawet w samolocie zestrzelonym przez Rosjan nad Ukrainą, który spadł z 10 tysięcy metrów, ciała nie zostały rozszarpane na fragmenty. A tutaj samolot spada przy małej prędkości, z 15 metrów i mamy rękę znalezioną na głębokości jednego metra na samym początku miejsca, gdzie cały samolot uderzył w ziemię.
B. Z. : Prokuratura twierdzi, że rękę, przepraszam za takie werystyczne opisy, odciął pas.
W. B. : Tak. Ta sama prokuratura już kilka razy złamała prawo. Po pierwsze nie dokonała autopsji po przywiezieniu ciał do Polski. Po drugie, jak to było powiedziane, przekazała nasze zeznania, łamiąc w tym momencie polskie prawo. Ci ludzie dopasowują rezultaty swojej pracy do zapotrzebowania politycznego. oni nie mają żadnej wiarygodności, zamiast stać na straży prawa oni już ewidentnie kilkakrotnie to prawo złamali. Dokładnie ile razy, to trzeba by się przyjrzeć. Sami zresztą powiedzieli, kiedy miałem okazję z nimi rozmawiać, że ich nie interesuje prawda, oni służą swojemu rządowi.
G. J. : Panie profesorze, czy kontynuuje pan badania dotyczące katastrofy? Czego możemy się spodziewać? Czy planuje pan prezentację dalszych analiz?
W. B. : Oczywiście wykonujemy dalsze prace, mamy nową grupę studentów, grupę doktorantów. Tak, że jak tylko wyniki będą dostępne na poziomie takim, że będzie można je prezentować, to je przedstawimy. Na tym polega działanie naszej strony, że każdy jest znany z nazwiska i imienia, można wyjść na moją stronę internetową i zobaczyć, kim ja jestem. Tak jest z każdym ekspertem grupy, w której współpracujemy. Czy pan może powiedzieć, kto był tym tak zwanym ekspertem, który ujawnił nowe odczyty?
G. J. : Będziemy o to pytać.
W. B. : To dziękuję. Bo to już jest samo w sobie interesujące, że do tej pory, pięć lat po katastrofie utrzymuje się w tajemnicy wszystkich tak zwanych ekspertów. A ci, o których wiemy, że są ekspertami, jak pan Setlak, który pracuje dla pana Laska, czy sam pan Lasek mają tyle wspólnego z ekspertyzą, co zeszłoroczny śnieg.
G. J. : Czy widzi pan jeszcze szansę, możliwość wspólnej debaty, dyskusji na temat wyników badań przyczyn katastrofy? Była kiedyś propozycja prezesa Polskiej Akademii Nauk, ale ona się nie zmaterializowała. Czy wydaje się państwu, że taka dyskusja jest przed nami, że będzie możliwa?
W. B. : My zawsze proponowaliśmy, by usiąść do wspólnego stołu. Pamiętam, że kiedy w pierwszym roku byłem pytany przez Telewizję Polską i zaproponowałem to, dostałem odpowiedź negatywną od wszystkich ekspertów, do których dzwonił pan Jan Pospieszalski. Powiedzieli, że nie mają zamiaru, że nigdy z nami nie usiądą. Trzeba ich się pytać, a nie mnie.
B. Z. : Panie profesorze, dla mnie jednym z najbardziej tajemniczych punktów w analizie tragedii smoleńskiej jest moment, kiedy zostało odcięte zasilanie w całym tupolewie, na 15 metrach. To wynika z analizy polskiej czarnej skrzynki. Jak się to ma do brzozy smoleńskiej?
W. B. : Nijak się nie ma, oczywiście. My nie polegamy na odczytach, czy interpretacji odczytów z jakiejś tam skrzynki, my opieramy się na prawach fizyki, zachowaniu się materiałów, wytrzymałości materiałów, na ścisłych wynikach eksperymentalnych. Obliczenia aerodynamiczne pana Glenna Jorgensena, opierające się na ścisłych prawach fizyki, pokazały, że samolot musiał przelecieć kilkanaście do kilkudziesięciu metrów ponad brzozą, by mógł zrobić tak zwaną beczkę autorotacyjną i upaść w to miejsce, gdzie upadł. Także obliczenia pana Grzegorza Kowaleczki, który pracował dla pana Laska, potwierdziły te same wyniki. Tak, że brzoza nie ma nic wspólnego z tym, o czym pan mówi, czyli odcięciem prądu. Natomiast wiemy, że nastąpiła eksplozja, która urwała ogon tego samolotu. Mamy przenoszony statecznik. Na zdjęciach satelitarnych widzimy, jak Rosjanie przenosili dowody o 50 metrów bliżej miejsca uderzenia w ziemię. Widzimy, że jedni robią rzetelną pracę, polegającą na najbardziej dokładnych obliczeniach i eksperymentach, a drudzy przenoszą dowody i zmieniają miejsce katastrofy.