Londynie, weź się w garść - pisze "Daily Mail". Dziennik zauważa, że w pierwszy dzień po wprowadzeniu przez premiera Borisa Johnsona drakońskich ograniczeń związanych z walką z koronawirusem w metrze, pociągach i autobusach tłok był równie wielki, jak w poprzednich dniach.

Zgodnie z rozporządzeniem ogłoszonym przez premiera Wielkiej Brytanii Borisa Johnsona, zabronione są spotkania więcej niż dwóch osób, o ile nie mieszkają razem. Nakazano zamknąć wszystkie sklepy, które nie sprzedają kluczowych artykułów, takich jak żywność, środki higieny, lekarstwa.

Brytyjczycy mogą wychodzić z domu tylko po zakupy, do lekarza, do pracy, która jest niezbędna. Ale w Londynie o poranku niewiele się zmieniło. Ludzie podróżowali środkami transportu publicznego upakowani jak sardynki w puszce - donosi "Daily Mail". A do tego tłoku przyczyniło się zmniejszenie częstotliwości kursowania metra i autobusów.


Burmistrz Londynu apeluje do mieszkańców, by nie podróżowali w godzinach szczytu. Ignorowanie tych zasad może sprawić, że więcej osób straci swoje życie - mówi Sadiq Khan. Zapowiedział też, że jeśli sytuacja się nie zmieni, to na stacjach metra będą sprawdzane dowody tożsamości, a wszyscy łamiący zakaz ukarani zostaną grzywną. W przypadkach złamania kwarantanny w grę wchodzi nawet więzienie.

Jedna z pielęgniarek obsługujących ultrasonograf w szpitalu w Londynie, Nicola Smith zamieściła na Twitterze zdjęcia ze swej podróży do pracy. Napisała, że bardziej się boi zakażenia jadąc w takim tłoku niż infekcji w szpitalu.


Robert Tay z podlondyńskiego Romford zamieszczając zdjęcie z zatłoczonego autobusu zadał pytanie Borisowi Johnsonowi, londyńskiemu wydziałowi transportu i burmistrzowi metropolii: "Czy nie żartujecie mówiąc mi, że ten autobus pełen jest kluczowych pracowników?"

Sadiq Khan oświadczył, że niemożliwe jest przywrócenie normalnego rozkładu jazdy, bo 20 proc. pracowników transportu wzięło wolne i poddało się izolacji.



Opracowanie: