"To nie były lekcje i koniec. Mieliśmy dużo czasu i popołudnia też się spędzało z tymi dziećmi. Szło się na wycieczki... Było takie wspólne życie, jedna wielka rodzina" - mówią w rozmowie z dziennikarką RMF FM Adam i Zofia Piskalscy, którzy w latach 50. wychowali ponad 200 koreańskich dzieci przysłanych do Polski. "Mamy nadzieję, że w obecnej sytuacji nic nie grozi 'naszym dzieciom'" - podkreślają.
Barbara Zielińska: Zaczynaliście od przełamywania rzeczy, o których my byśmy nie pomyśleli. Chociażby od tego, żeby dzieci nie bały się pani wyglądu. Bo wyglądała pani inaczej niż ci wszyscy ludzie, których te dzieci widywały do tej pory.
Zofia Piskalska: My sobie chyba z tego nie zdawaliśmy sprawy. Dziewczynki nam potem mówiły, że właśnie to były ich lęki na początku. A potem? Wydaje mi się, że to jest nacja, która jak kocha to kocha, a jak nie znosi, to nie znosi.
Nie ma szarości? Jest albo białe albo czarne?
Zofia Piskalska: Tak mi się wydaje. Potem było pełne zaufanie i normalne kontakty emocjonalne.
Czego pan ich uczył? Rozumiem, że trzeba było mieć jakiś program, pomysł na to, co im pokazać, czego ich nauczyć?
Adam Piskalski: My realizowaliśmy pełny program szkoły polskiej. Były prowadzone wszystkie przedmioty, takie jak w normalnej szkole. Łącznie z feriami, ze wszystkimi wydarzeniami... Niezależnie od tego byli nauczyciele koreańscy, bo należało tym dzieciom przybliżyć język, pismo koreańskie, historię, wychowanie obywatelskie. To robili dodatkowo właśnie nauczyciele koreańscy.
My realizowaliśmy tylko taki program, jak się w normalnej polskiej szkole realizowało. Nie było żadnych kłopotów. Dzieci szybko pojmowały, uczyły się, były posłuszne. Nie ma porównania z młodzieżą polską - każdy nauczyciel to powie.
W pewnym momencie te dzieci zaczęły sobie zdawać sprawę, że przyjechały z piekła. Musiały się dostosować do zupełnie innych warunków, przyzwyczaić do ubioru, nie mówiąc o tym, że praktycznie wszystkie były chore. W tym ośrodku, w którym my pracowaliśmy, takim drugim zespołem był zespół lekarzy, pielęgniarek, specjalistów.
Jakie to były choroby?
Adam Piskalski: Pamiętam, że wszyscy nauczyciele i wychowawcy w pewnym okresie przechodzili kwarantannę. Jedną z chorób na pewno była grzybica. Wszystkie dzieci były ostrzyżone i lekarze wrocławscy leczyli tę chorobę. Do tego pojawiła się też tzw. robaczyca i wszystko, co dotyczy żołądka, chorób wewnętrznych i tak dalej.
Dzieci leczono prawdopodobnie dlatego, że były zarażone, a nas profilaktycznie - żebyśmy się nie zarazili. Ten zespół lekarski wyprowadził to wszystko na prostą. W zasadzie tylko jedno dziecko spośród tych mocno schorowanych i zaniedbanych umarło. Ta dziewczynka leży na cmentarzu Osobowickim. My tam chodzimy na grób, stawiamy znicz... Tym grobem się opiekują osoby nam nieznane, ale wiemy, że miały jakiś związek z tymi dziećmi.
Nie bała się pani stanąć naprzeciwko dzieci chorych, zalęknionych, nierozumiejących pani na samym początku? Musiała być pani dla nich po prostu mamą. Dzieciątko malutkie, w jakichkolwiek warunkach życiowych ono by się nie znajdowało, to potrzebuje przede wszystkim przytulić się i poczuć mamę.
Zofia Piskalska: Nie, nie bałam się. Byliśmy tak przygotowani do pracy. Licea pedagogiczne, szczególnie to moje liceum w Krakowie, pięknie przygotowywało do pracy i praktykę pedagogiczną już się miało od pierwszej klasy liceum - jakąś opiekę nad zuchami...
Ta opieka, podejrzewam, wyglądała trochę inaczej. To nie był tego typu problem. Jeżeli jest wojna...
Zofia Piskalska: Byłam bardzo młoda i uważałam to za normalne, za zadanie.
Nie było lęku, obawy ani przez chwilę?
Zofia Piskalska: Nie.
Odważnie bardzo pani do tego podeszła.
Zofia Piskalska: Myślę, że chyba wszyscy tak to traktowali. Jak znalazłam się pierwszy raz w grupie dziewczynek koło 19-tki - taki blok duży - to chwilę stałam, więc dzieci z ciekawością podeszły, bo ktoś nowy się pojawił. Mówiły do mnie, to już był rok ich pobytu, ja im nie umiałam odpowiedzieć, bo nie wszystko rozumiałam i wreszcie jedna z nich się zdenerwowała i mówi: "Mama Polka?", ja mówię "No tak". "Mama polski nie rozumieć?" Były przekonane, że to one mówią już pięknie po polsku, a ja nie potrafię im odpowiedzieć na wszystkie pytania.
Czy teraz, z perspektywy czasu mogą państwo powiedzieć, że to był najszczęśliwszy okres w życiu tych dzieci? Może nie najszczęśliwszy, ale dobry, spokojny, najlepszy, jaki mógł się im na tym etapie przytrafić?
Zofia Piskalska: Myślę, że tak. Miały przynajmniej w pełni bezpieczne dzieciństwo.
Adam Piskalski: W pierwszym okresie wydawało nam się, że wszystkie dzieci są podobne, bo były jednakowo ostrzyżone, jednakowe skośnookie... Ale potem, po jakimś czasie, zaczęliśmy je odróżniać. Wiem, że jak się kończył okres ich pobytu w Polsce to nie cieszyły się na to, że pojadą do swojego kraju, że będą mówić swoim ojczystym językiem. Nawet były takie przypadki starszej młodzieży, która symulowała choroby, żeby nie pojechać, żeby zostać w Polsce. A myśmy im krzywdy nie robili. Odwrotnie - miały opiekę pełną i one to wiedziały, czuły to. To była raczej taka nostalgia, taki żal, że się muszą rozstać. Może nie ze względu na to, co ich czeka, ale dlatego, że muszą zostawić to, do czego się przyzwyczaiły.
Zofia Piskalska: To nie były lekcje i koniec. To był duży ośrodek. Wychowawcy, nauczyciele to w przeważającej większości była młodzież, która dopiero w przyszłości zakładała rodziny. Dlatego mieliśmy dużo czasu i popołudnia też się spędzało z tymi dziećmi. Szło się na wycieczki... Było takie wspólne życie.
Takie pięcioletnie kolonie?
Zofia Piskalska: Takie pięcioletnie kolonie. To była jak gdyby jedna wielka rodzina.
Pani płakała, jak wyjeżdżali?
Zofia Piskalska: Nie. Wyjeżdżali partiami. Kiedy wyjeżdżała bardzo zżyta ze mną dziewczynka, to ja już nie mogłam iść na dworzec kolejowy. Myślałam, że tego nie przeżyję, ale kolega przyszedł do kina i mówi: "Wyjdź, bo pociąg nie może odjechać. Ona nie wsiądzie. Powiedziała, że nie wsiądzie, jak Cię nie zobaczy".
Poszła pani?
Zofia Piskalska: Poszłam. Ciężko było.