Im więcej czasu upływa od próby wprowadzenia Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika do budynków parlamentu, tym bardziej absurdalne wydaje się całe przedsięwzięcie. Jego użyteczność polityczna odpowiada chyba skuteczności. A właściwie jej braku.
Rano grupa posłów PiS "na masę" czyli grupą, w tłoku starała się wprowadzić na teren Sejmu i do budynku parlamentu Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. Doszło do przepychanek z funkcjonariuszami Straży Marszałkowskiej, którzy Kamińskiego zatrzymali. Maciej Wąsik dotarł do wejścia głównego do Sejmu, to jednak było zamknięte i pozostał na zewnątrz. Grupa wzburzonych posłów PiS wspierających obu byłych posłów uwijała się po dziedzińcu Sejmu, obecny wśród nich prezes Kaczyński mówił: "Po prostu banda złodziei przerażonych tym Pegasusem, która była w opozycji, a teraz jest przy władzy, dostała ataku histerii. My się nie chcemy przepychać, my chcemy, żeby władza po prostu przestrzegała prawa. Nie wiem, czy będzie próba wejścia na salę plenarną. Myśmy chcieli pokazać tylko to, że władza działa w sposób całkowicie bezprawny i zapowiedzieć, że kiedyś za to ciężko odpowie".
Czy się panom Kamińskiemu i Wąsikowi uda wejść do budynku, prezes chyba złudzeń nie miał, cel został osiągnięty, a chwilę później marszałek Sejmu podtrzymał to, co powtarza od paru tygodni - "panowie posłąmi nie są, a wejść do Sejmu mogą jako goście albo z przepustką byłych parlamentarzystów; w tej sytuacji nic się nie zmieni, a w Sejmie Rzeczypospolitej nie ma miejsca na polityczne chuligaństwo, warcholstwo i próby hańbienia, zaczepiania, w jakiś sposób profanowania munduru Straży Marszałkowskiej" - mówił Szymon Hołownia.
Na to z kolei prezes PiS po spotkaniu z komendantem SM oświadczył, że... uzyskał to, co chciał. Według Jarosława Kaczyńskiego w akcji, w którą zaangażowało się kilkudziesięciu posłów PiS ostaczających Kamińskiego i Wąsika, chodziło tylko o potwierdzenie polecenia, żeby panów Kamińskiego i Wąsika do Sejmu nie wpuszczać. Miał je strażnikom wydać marszałek Sejmu, a samo potwierdzenie tego miało zostać wydane na orzeczeniu SN o uchyleniu postanowienia marszałka o wygaszeniu mandatów byłych posłów. "Wyrok jest ostateczny i pan marszałek po prostu nie ma tu nic do powiedzenia. A cała reszta to jest element tego zamachu stanu, który się dzisiaj toczy w Polsce, tzn. odchodzenia od systemu demokratycznego i zmiany go w system niedemokratyczny" - podsumowywał osiągnięcie celu prezes Kaczyński.
Jarosław Kaczyński precyzował, że autorów zamachu czeka oskarżenie z art 127 Kodeksu karnego: "Kto, mając na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie części obszaru lub zmianę przemocą konstytucyjnego ustroju RP" podlega karze odd 10 lat więzienia do dożywocia" - i tym mocnym akordem dzisiejsze zajście można zamknąć.
Skoro chodziło o uzyskanie potwierdzenia szefa Straży Marszałkowskiej, że otrzymał takie polecenie od marszałka - do czego było w tym potrzebnych kilkudziesięciu posłów PiS? Po co taki "materiał procesowy" w sytuacji, kiedy takie samo potwierdzenie, ale pod wygorem odpowiedzialności karnej, może uzyskać prowadzący śledztwo ws. zbrodni zamachu stanu prokurator? Czy do zamachu stanu musi naprawdę posuwać się posiadający stabilną większość w Sejmie rząd?
A nade wszystko - jaką i kto osiąga korzyść z dzisiejszych zajść?
Cała ta niebanalna akcja miała miejsce równo dwa miesiące przed wyborami. W takim odstępie od dnia głosowania niemal wszystko staje się częścią kampanii. Ponieważ została zorganizowana przez PiS, naturalne wydaje się oczekiwanie, że jest jakiś sposób na jej kampanijne wykorzystanie.
Powinien to być także pomysł, który korzyściami znacznie przekracza skalę szkód wizerunkowych, wynikających z szarpaniny posłów z funkcjonariuszami Straży Marszałkowskiej.
Jaki to pomysł?
Przecież panowie Kamiński i Wąsik do Sejmu jednak nie weszli, a to trudno "sprzedać" jako jakikolwiek sukces. Dlatego zapewne natychmiast po fiasku akcji okazało się, że sukcesem jest właśnie potwierdzenie, że decyzją marszałka obaj panowie mieli tam nie być jako posłowie wpuszczeni. Mogli za to wejść jako goście lub byli parlamentarzyści, tyle że bez wstępu na salę obrad, z takiego rozwiązania jednak nie skorzystali.
Użycie w kampanii tak dyskusyjnego sukcesu, jaki przedstawił prezes partii, nie jest proste. Prosty powinien jednak być jedynie przeznaczony dla wyborców przekaz, czyli opakowanie, w jakim się całe zajście "sprzeda". To można oprzeć na niechęci wyborców do awantur i "wojen na górze" w połączeniu z ich dystansem do polityki "centralnej" a przywiązaniem do spraw lokalnych.
Kampania PiS może więc mobilizować zwolenników przez pokazywanie samorządów jako ostatniej szansy na zatrzymanie zamachu stanu, prowadzonego w Warszawie, jakkolwiek to niedorzeczne, przez rząd.
Ten rodzaj "sprzedawania" zjawisk politycznych nawet pasuje do unikania używania partyjnego szyldu przez kandydatów PiS w terenie.
Niestety dla Prawa i Sprawiedliwości, gwarancją przynajmniej zauważalnej skuteczności w przekonywaniu do takiej właśnie narracji musi być duży udział w rynku mediów, które taką wizję wydarzeń rozpowszechniają. A przyczyną sięgania przez niedawno rządzących po histeryczne choć halaśliwe działania jest właśnie brak dostępu do mediów, uważanych przez nich do niedawna za swoje.
Mówiąc wprost, wyborcy znacznie częściej usłyszą, przeczytają i obejrzą szarpiących się z mundurowymi posłów PiS, którzy na dodatek ostatecznie nie wprowadzili Kamińskiego i Wąsika do Sejmu, niż odbiorą kumunikat, że prezes wyniosł z gabinetu szefa Straży istotne "materiały procesowe".
Zwłaszcza że te materiały nie zawierają niczego zaskakującego - za bezpieczeństwo na terenie parlamentu odpowiada marszałek Sejmu, a do realizowania tego zadania służy mu właśnie Straż Marszałkowska.