Prokuratura Krajowa wszczęła śledztwo w sprawie zatrzymania, pobicia i torturowania trzech Polaków na Białorusi - dowiedział się reporter RMF FM Patryk Michalski. Zawiadomienie w tej sprawie złożył mecenas Tomasz Wiliński - pełnomocnik mężczyzn, którzy trafili do białoruskich aresztów w związku z powyborczymi protestami w Mińsku. W sprawie Polaków interweniowały polskie służby dyplomatyczne.

Sprawą dotyczącą brutalności białoruskich służb zajmuje się Mazowiecki Wydział Zamiejscowy Departamentu do Spraw Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Krajowej. Śledczy zlecili jednak wykonywanie czynności w tej sprawie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. 

Trzej mężczyźni - tuż po powrocie z Białorusi - przeszli szczegółowe badania, obdukcję, a ich obrażenia zostały potwierdzone w opinii specjalisty do spraw medycyny sądowej. 

Śledztwo ma dotyczyć między innymi bezprawnego zatrzymania, bicia i tortur stosowanych przez OMON i inne białoruskie służby siłowe. 

Trzej mężczyźni zostali już przesłuchani w ABW.

Wstrząsająca relacja Polaków zatrzymanych na Białorusi

Wśród zatrzymanych Polaków na Białorusi był Witold Dobrowolski i Kacper Sienicki. 14 sierpnia wrócili oni do kraju - wylądowali na warszawskim lotnisku Chopina po tym, jak wypuszczono ich z mińskiego aresztu dzięki interwencji polskiego MSZ oraz ambasady polskiej w Białorusi. Jak powiedzieli, są "poobijani", ale cieszą się że "wrócili bezpiecznie do domu".

Z uwolnionymi Polakami rozmawiał m.in. nasz dziennikarz Krzysztof Zasada. Według ich relacji, zostali porwani z ulicy przez OMON w centrum Mińska. Mężczyźni zwrócili uwagę, że bicie zaczęło się jeszcze w więźniarce. To był jednak tylko prolog kilkunastogodzinnego piekła. Zabrano nas na komisariat. A potem trzymano w piwnicy sali gimnastycznej. Tam zaczęły się katowania. Możemy to wprost nazwać torturami, które trwały ponad 15 godzin. Oprócz nas było tam około kilkuset osób, ciągle kogoś wprowadzano i wyprowadzano. Myślę, że na spokojnie przewinęło się przez to miejsce tysiąc osób - mówił Kacper Sienicki.

Obaj zwracali uwagę, że ich polskie pochodzenie było przedmiotem dodatkowych represji. Często z funkcjonariuszy wychodziły ich osobiste antypatie związane z naszym pochodzeniem. Nasze wszelkie prośby były wyśmiewane. Chęć uzyskania pomocy konsula nie miała racji bytu, była wyśmiewana - opowiadali.

ZOBACZ WYWIAD NASZEGO DZIENNIKARZA Z KACPREM SIENICKIM, JEDNYM Z ZATRZYMANYCH

Jak wspominali, od razu po przybyciu na komisariat zostali położeni twarzami do ziemi i grożono im, że zostaną im wybite "wszystkie zęby". Tak robiła pierwsza zmiana, z kolei druga zmiana funkcjonariuszy kazała nam stać kilka godzin twarzami do ściany. Trzecia zaś kazała nam klęczeć z czołem do ziemi. Mieliśmy ręce skute za plecami, trzymanie nas w takich pozach było formą tortur. Jak się prosiło o wodę, było się bitym pałkami, przy każdym przesłuchaniu i sporządzaniu protokołu też było się bitym - mówili mediom na lotnisku.

Następnie po ponad dobie zostali przewiezieni do więzienia. Opowiadali, że do tego momentu nie spali i poddawano ich psychicznym torturom; nie wiedzieli, jakie mają prawa a ich prośby o cokolwiek wyśmiewano. W więzieniu były już lepsze warunki. Dostawaliśmy trzy posiłki dziennie, była toaleta, była woda. W areszcie można było o tym tylko pomarzyć. Cele były jednak całkowicie przepełnione. Tam, gdzie było sześć łóżek, spały dwadzieścia cztery osoby. Ale okres w więzieniu był i tak najlepszy, panowała chociaż solidarność, wszyscy siedzieli z tym samym problemem - wspominali.

Studenci zapytani o to, czy poddawano ich propagandowej indoktrynacji, odpowiedzieli twierdząco. Udzielano nam lekcji na sali gimnastycznej i komisariacie. Pytano nas, kto jest prawdziwym prezydentem Białorusi i najlepszym prezydentem świata, na oba pytania należało jednogłośnie odpowiedzieć, że Alaksandr Łukaszenka - dodali.

Przez cały ten czas nie mieli żadnych informacji na temat tego, kiedy i czy będą się widzieli z polskim konsulem, chociaż docierały do nich plotki, że wyjdą wcześniej. W końcu zostali wypuszczeni po 72 godz., ponieważ wtedy kończył im się okres aresztu i policja nie mogła ich dłużej przetrzymywać. Strażnicy więzienia sami nie wiedzieli, co się tam dzieje. W końcu powiedziano nam, że wychodzimy, wyczytano konkretne osoby. Jednym, podobnie jak nam, kończyły się 72-godzinne areszty, zaś innym wyroki 5-dobowe. Ciągle się coś nie zgadzało, odbywało się losowo, mylono nazwiska i osoby. W mojej celi była osoba niepełnosprawna umysłowo, która nie potrafiła przed sądem nic powiedzieć, więc zasądzili mu dziesięć dób - opowiedział jeden z nich.

Opracowanie: