Dzisiejsze oświadczenie prezydenta buduje intrygujący obraz sytuacji, w której w Sejmie są dwie większości i obie przedstawiają poważnych kandydatów na premiera. Jakkolwiek trudno to sobie wyobrazić, rozterki Andrzeja Dudy można zrozumieć - niebawem kandydatem niepoważnym okaże się albo Mateusz Morawiecki, albo Donald Tusk.
Prezydent opisał sytuację klarownie: jednego z kandydatów jednogłośnie wskazali szefowie ugrupowań mających w sumie 248 głosów, drugiego - partia, która zdobyła ich 194, opierająca swoje plany na "założeniu", że uzyska w Sejmie większość. Okoliczności tego zakładanego cudu Andrzej Duda najwyraźniej ani nie badał ani nie rozwinął; przyjął założenie na wiarę i rozważa teraz obie koncepcje jako równoważne.
W koncepcji przedstawionej przez opozycję prezydent mimochodem zauważył tylko dość poważne braki - KO-3D-Lewica nie mają bowiem jeszcze podpisanej umowy koalicyjnej ani ustalonych nazwisk kandydatów na ministrów.
Przedstawienia nie tylko takich, ale wręcz jakichkolwiek warunków "formalnych" przez ugrupowania tworzące większość z zamiarem tworzenia rządu nie przewidują żadne przepisy. Dla równowagi nie ma też żadnego wymogu wykazania się posiadaniem w Sejmie większości głosów, czy choćby szans na jej uzyskanie. W wypadku PiS wymagałoby to zresztą zdobycia dodatkowych niemal 40 głosów.
To, co według słów Andrzeja Dudy politycy PiS opisali jako "założenie, że będą posiadali większość na sali sejmowej", można rozumieć tylko w jeden dający się logicznie wytłumaczyć sposób.
Tego, czy koalicja KO-3D-Lewica ma większość, nie warto sprawdzać, bo to fakt, potwierdzony oficjalnymi wynikami wyborów. Powierzenie misji tworzenia rządu jej kandydatowi daje właściwie pewność sukcesu - i tego też prezydent raczej nie chce sprawdzać. Intrygujące jest jednak założenie, na którym swój ewentualny sukces opiera Mateusz Morawiecki.
Upewnienie się, czy pewne 194 to więcej niż pewne 248, wymaga po prostu powierzenia misji stworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiemu. On działa w imieniu znanej koalicji Zjednoczonej Prawicy, ma już nazwiska ministrów (dziś urzędujących), czyli spełnia zupełnie niepotrzebne na tym etapie warunki. A czy ma większość? Można to sprawdzić tylko doprowadzając do głosowania wotum nieufności dla jego rządu.
W głosowaniu wezmą udział wszyscy posłowie. Nie będzie to głosowanie "albo Tusk, albo Morawiecki", ale "czy popierasz rząd Morawieckiego". Prezydent dostrzegł niedopatrzenie dające szansę założeniu - politycy KO-3D-Lewicy nie mówili przecież wyraźnie, że Morawieckiego nie poprą! Kiedy dostaną do głosowania tylko poparcie dla niego mogą się ocknąć, przejrzeć na oczy, namyślić się i docenić powagę z jaką są traktowani. I zagłosować za kolejnym rządem PiS.
Można ten pokręcony wywód uznać za niedorzeczny? Oczywiście. Ale czy taki rozwój sytuacji jest wykluczony? Oczywiście nie!
Opozycja przyszła wprawdzie do prezydenta z własnym pomysłem, ale nie była oficjalnie pytana, czy poprze obecnie rządzących. Czy zatem Mateusz Morawiecki może zakładać, że poprze go ktoś poza posłami PiS? Może!
Takie przedstawienie spraw potrafi może utrzymać w złudzeniach część wyborców przez kilka-, kilkanaście dni. Jeśli jednak prezydent zdecyduje, że osobliwe założenie warto sprawdzić - do głosowania, które ujawni prawdziwe poparcie dla premiera Morawieckiego jednak dojdzie.
A potem poznamy jego wynik. I albo osobami niepoważnymi okażą się premier i prezydent, albo Donald Tusk - jeśli okaże się, że to nie jego popiera jego własna koalicja.
Tak czy siak przekonamy się, kto się tu wygłupia i kompromituje.