Polska jest przygotowana na każdy akt terroru, nawet na atak biologiczny – zapewnia rząd Leszka Millera. To dlatego wszystkie służby są - a przynajmniej mają być - w stanie podwyższonej gotowości. Ta gotowość oznacza, że informacje o podejrzanych przesyłkach muszą być dokładnie zbadane. Niestety służby sanitarne nie są w stanie sprawdzić każdej informacji o potencjalnym zagrożeniu.
Instrukcja, wydana przez Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej odnośnie zagrożenia bakterią wąglika poucza jak postępować w przypadku otrzymania podejrzanego listu: „Po otrzymaniu podejrzanej przesyłki należy natychmiast zadzwonić na policję. Po szybkim pobraniu próbek, koperta ze śladami substancji wędruje do jednego z 34 polskich laboratoriów. Na wyniki posiewu trzeba poczekać 72 godziny". Tyle teoria. Polskie realia już zweryfikowały tę zapisaną - niestety tylko na papierze - procedurę.
Jeżeli trafi do nas list z podejrzanym proszkiem, a mieszkamy w Małopolsce, to nie dowiemy się szybko czy zetknęliśmy się ze śmiercionośną bakterią. Okazuje się bowiem, że małopolska stacja sanitarno-epidemiologiczna nie jest w stanie zbadać przesyłek, w których może być groźna substancja. „Nie mamy gdzie. Przystosowujemy w tej chwili warunki, gdzie to zrobić” – powiedziała RMF Danuta Janczarska z krakowskiego sanepidu i dodała, że na razie podejrzane przesyłki są po prostu deponowane. Czy zatem różnica między teorią a praktyką jest bardzo duża, o tym w relacji naszej reporterki Agnieszki Burzyńskiej:
Do niedawna uszkodzone koperty z podejrzaną substancją wysyłano prosto do Państwowego Zakładu Higieny. Jednak od kilkunastu dni Warszawa nie przyjmuje przesyłek. „Zarówno Państwowy Zakład Higieny jak i Puławy (Wojskowy Instytut Higieny i Epidemiologii, przyp. RMF) zostały zasypane tymi przesyłkami” – dodał Leszek Olszewski. Władze Państwowego Zakładu Higieny potwierdzają, że nie przyjmują nowych zleceń, bo jest ich za dużo: "Nasze laboratorium się zapchało, kontynuacja badań w tych warunkach zagraża bezpieczeństwu naszych pracowników" - powiedział RMF dyrektor Jan Ludwicki. W Polsce działa jeszcze drugie laboratorium – wspomniany Wojskowy Instytut Higieny i Epidemiologii w Puławach. Tutaj procedury badań są "błyskawiczne" nie ma kolejek i przestojów. Co to za procedury, co to za metoda i na czym ona polega, o tym relacjonuje nasz reporter Cezary Potapczuk, który odwiedził wojskowe laboratorium:
Supernowoczesne laboratorium do przeprowadzania testów wąglikowych miało powstać w Gdańsku. O potrzebie stworzenia takiego laboratorium mówiło się już dwa miesiące temu, jednak pomimo tego, że zapadły konkretne decyzje, laboratorium ciągle go nie ma. Brakuje – jak zwykle – pieniędzy. Na stworzenie laboratorium potrzeba – według sanepidu – około 450 tysięcy złotych. Trzeba zaadaptować pomieszczenia, zbudować specjalne śluzy, kupić kombinezony. Niestety, w budżecie wojewody, do którego zwrócił się inspektor sanitarny, nie ma takiej sumy. Przedstawiciele sanepidu zapowiadają, że mimo to laboratorium powstanie, prawdopodobnie w drugiej połowie przyszłego roku. W Polsce do tej pory zgłoszono już ponad 700 alarmów, pobrano kilka tysięcy próbek. Wszystkie dotychczas zbadane okazywały się fałszywym alarmem.
Reasumując: w Polsce są tylko dwa laboratoria wykonujące szczegółowe badania na obecność zarodników wąglika, z czego jeden na razie nie działa, jest także kilka stanowisk utworzonych w regionalnych sanepidach do badania podejrzanych przesyłek, ale tam z kolei nie ma albo specjalistycznego sprzętu, albo przeszkolonych ludzi, albo po prostu pieniędzy na uruchomienie tych stanowisk. Wniosek nasuwa się sam: jeśli w liście był naprawdę wąglik, to dowiemy się o tym, dopiero gdy ktoś zachoruje.
foto Maciej Cepin RMF Wrocław
14:00