Przed wylotem do Smoleńska pirotechnik nie sprawdził luku bagażowego, trapu i zewnętrznej powłoki tupolewa - twierdzi "Nasz Dziennik". Gazeta powołuje się na wznowione przez prokuraturę przesłuchania funkcjonariuszy BOR.
Śledczy wojskowi wznowili przesłuchania funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu odpowiedzialnych za zabezpieczenie samolotu, który rozbił się pod Smoleńskiem. Z zeznań złożonych przez oficerów na początku tego roku ma wynikać, że przed wylotem do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r. BOR nie dokonało właściwego sprawdzenia tupolewa pod względem pirotechnicznym. Według "Naszego Dziennika" z powodu utrudnionego dostępu do maszyny pirotechnik z psem nie zbadał w całości luku bagażowego, trapu i zewnętrznej powłoki maszyny. Roman B. miał tłumaczyć prokuratorom, że nie zrobił tego z powodu...hałasu.
Zdaniem gazety, pirotechnik, zeznał, że pod kątem pirotechnicznym nie sprawdzono też części zapasowych tupolewa po jego powrocie z remontu w Samarze w grudniu 2009 roku. Znajdowały się one w luku w tzw. apteczce technicznej.
Pod koniec kwietnia tygodnik "Do Rzeczy" napisał, że na szczątkach samolotu wykryto "ślady substancji wybuchowych - oktogenu i heksogenu. Według dziennikarza, urządzenia użyte przez biegłych w Smoleńsku jesienią ubiegłego roku pokazały na wyświetlaczach nie tylko trotyl i związki nitrowe. "Próbki zostały pobrane na przełomie września i października 2012 r. Jednak polscy biegli nie przywieźli ich ze sobą od razu. Przez blisko dwa miesiące były one w wyłącznej dyspozycji Rosjan" - czytamy w gazecie. Tygodnik twierdzi, że Rosjanie posiadali informacje o tym, co pokazały urządzenia. Na miejscu badań pojawiła się bowiem rosyjska funkcjonariuszka, która przyglądała się pracy biegłych.