"Byłam tak blisko szczytu, że czuję się prawie, jakbym na nim była. Myślę, że po prostu tak miało być. Moje życie zostało zaplanowane inaczej. Byłam smutna, ale tylko przez 5 minut. Człowiek albo ma ten instynkt przetrwania, albo nie. Bardzo się cieszę, że jestem w tej pierwszej grupie" - tak Tamara Lunger wspomina historyczny atak szczytowy na Nanga Parbat. Włoszka - z powodu problemów zdrowotnych - wycofała się, będąc zaledwie kilkadziesiąt metrów od wierzchołka. Na szczycie, jako pierwsi w historii w zimie, 26 lutego stanęli pozostali członkowie zespołu - Bask Alex Txikon, Włoch Simone Moro i Pakistańczyk Ali Sadpara. Lunger jest drugą Włoszką w historii, która zdobyła K2 i najmłodszą kobietą, która była na szczycie Lhotse. W rozmowie z dziennikarzem RMF FM Michałem Rodakiem przewiduje, że to polscy himalaiści jako pierwsi zimą zdobędą K2. "Polacy są najtwardsi. Odporni na zimno czy wiatr. Są w stanie przetrwać w każdych warunkach" - zaznacza i dodaje, że sama nie wybiera się na ostatni dziewiczy o tej porze roku 8-tysięcznik.
Michał Rodak: Od dnia ataku szczytowego na Nanga Parbat minęły już sporo czasu. Jak się czujesz? Udało ci się już dojść do siebie?
Tamara Lunger: Nadal boli mnie kostka. Niestety, chyba uszkodziłam więzadła, ale nie jestem pewna. Nie poszłam się zbadać, bo nie lubię lekarzy. Wciąż czuję się trochę zmęczona, bo od ataku szczytowego jeszcze nie miałam czasu, by się wyspać. Musieliśmy szybko się spakować i zejść w dół, by wrócić z bazy do cywilizacji. Później mieliśmy sporo spotkań i konferencję prasową. Dostaliśmy też wiele innych zaproszeń. Cały czas byliśmy zajęci, a potem od razu znaleźliśmy się w samolocie. Kiedy dotarłam do domu, z jednej strony byłam bardzo szczęśliwa, ale z drugiej - po pierwszej nocy w moim łóżku płakałam, bo chciałam już być tam z powrotem.
Jak zapamiętasz tę wyprawę?
Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa, że mogłam coś takiego przeżyć i że wszystko poszło dobrze. Zaczęliśmy w dwójkę, a później połączyliśmy siły z Alexem i Alim. Nie znałam Alexa, a tylko trochę znałam Aliego, ale nigdy się z nim nie wspinałam. Między nami wszystkimi powstała perfekcyjna harmonia. Myślę, że to było coś wielkiego, że mogliśmy dojść tak wysoko, a trójce z nas udało się stanąć na szczycie.
Nie jestem smutna, że akurat mnie się nie udało. Ten wewnętrzny głos, który usłyszałam w tym momencie, miał dla mnie dużą wartość. Słyszałam go już podczas moich poprzednich ekspedycji i za każdym razem potwierdzało się, że właśnie on ratował mi życie. Nie miałam więc wyboru - znów musiałam go posłuchać. Byłam tak blisko szczytu, że czuję się prawie, jakbym na nim była. Bardzo cieszę się razem z Alim, Simone i Alexem, ale tak samo cieszy mnie moja historia. Patrząc pod kątem pewnych wartości - wspinaczka sama w sobie jest dla mnie bardziej istotna niż zdobycie szczytu.
Jak to jest, kiedy już widzisz szczyt i wiesz, że jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, ale coś w twojej głowie mówi ci: "Nie, nie rób tego. Czas zawrócić"?
Gdy byłam właśnie w tym momencie, zobaczyłam Aliego na szczycie. Rzuciłam w jego stronę: "Cześć", a potem powiedziałam sobie: "Tak, jest tak blisko, tak blisko", ale nie musiałam walczyć sama ze sobą i zastanawiać się czy powinnam iść w górę, czy zawrócić. Wiedziałam, że sytuacja jest naprawdę poważna. Kiedy szliśmy w górę, powiedziałam do Simone: "Myślę, że jeśli wejdę dzisiaj na szczyt, będziecie musieli pomóc mi zejść". Byłam bardzo słaba. Cały dzień wymiotowałam. Niczego nie jadłam ani nie piłam, a do tego ten mocny wiatr pochłonął sporo mojej energii. Po tych moich słowach, zaczęłam się nad nimi zastanawiać i powiedziałam sobie: "Nie, nie ma szans, że będą w stanie mi pomóc. Przecież nie mamy liny. Możesz zginąć, wykonując każdy krok z powrotem do obozu czwartego". Wiedziałam, że jeśli będę podczas zejścia zbyt zmęczona, po prostu polecę w dół. Dlatego lepiej, że nie wciągnęłam ich w kłopoty, bo sami też oczywiście byli wyczerpani. Zdecydowałam więc, że po prostu schodzę. W namiocie, gdy wrócili, oczywiście im gratulowałam. Byłam smutna, ale tylko przez 5 minut. Później jeszcze raz wszystko przeanalizowałam i smutek minął.
Ostatecznie ile zabrakło ci, by stanąć na szczycie? To 60-70 metrów?
Było po prostu bardzo, bardzo blisko...
Simone powiedział w jednym z wywiadów o twojej decyzji: "To była jedna z najbardziej niesamowitych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem w górach".
To piękne słowa i jestem zaszczycona, że wypowiedział się o mnie w ten sposób. Wiem, że Simone też ma taki wewnętrzny głos i taki szósty zmysł. Człowiek albo ma ten "instynkt przetrwania", albo nie. Bardzo się cieszę, że jestem w tej pierwszej grupie.
#Txikon #Sadpara @morosimone #Lunger acaban de arrancar de nuevo para el #NangaParbat2016. Berriro ekinean! Go! pic.twitter.com/bMMSCaM4AD
AlexTxikonFebruary 22, 2016
Bardzo mocno wierzę w Boga. Modliłam się przez cały dzień szczytowy. Mówiłam tylko: "Boże, proszę, osłab ten wiatr, bo nie wiem, czy dam radę wejść na szczyt, jeśli będzie cały czas tak wiało". Później pomyślałam, że może to nie jest moja droga i może muszę przyjąć to jak kolejne doświadczenie. Kiedy jedziesz na wyprawę, to oczywistym jest, że nie zawsze jesteś w stanie zdobyć szczyt. Ponieważ wierzę w Boga, to niepowodzenie jest o wiele łatwiejsze do przeżycia. Myślę, że po prostu tak miało być. Moje życie zostało zaplanowane inaczej. Mogę pojechać na kolejne wyprawy i zdobywać inne szczyty.
Wasz atak szczytowy, patrząc na całość, był nieprawdopodobnie szybki. Wyglądało to tak, że mieliście perfekcyjny plan i z mistrzowską precyzją zrealizowaliście go punkt po punkcie. Powoli zdobywaliście wysokość, w kolejnych dniach osiągając obóz drugi, trzeci i czwarty, by później w sprinterskim stylu wejść na szczyt i z niego wrócić.
Mogę mówić tylko za siebie i Simone, nie za pozostałych, ale my trenowaliśmy wcześniej każdego dnia, a czasem nawet dwa razy dziennie, jak wyczynowi sportowcy. Czasem to była jazda na nartach, a latem - biegi. Chcę działać jak sportowiec nie tylko tu, w domu, ale także na dużych wysokościach. Tym razem była to dla nas też niespodzianka, bo razem z Simone przespaliśmy tylko jedną noc w obozie drugim na wysokości 6100 metrów. Kilka razy próbowaliśmy dojść do obozu trzeciego i tam spędzić noc, ale nigdy się nie udało z powodu silnego wiatru i złych warunków. Na tym skończył się nasza aklimatyzacja i musieliśmy zaatakować szczyt, bo pogoda była tak dobra.
Powiedzieliśmy sobie, że spróbujemy dać z siebie wszystko. Mój jedyny zły dzień przypadł akurat na dzień ataku szczytowego. Wyszłam z namiotu i czułam, że moje mięśnie się nie zregenerowały. Bardzo dobrze znam swoje ciało i już wiedziałam, że to nie będzie mój najlepszy dzień, ale liczyłam, że może zacznę powoli i z biegiem czasu będzie lepiej. Później zaczęłam jednak wymiotować i to trwało przez cały dzień. Starałam się nie myśleć o tym, że jest źle. Chciałam dać z siebie maksimum. Skończyło się, jak się skończyło i bardzo się z tego cieszę.
Kluczem do sukcesu była dla was decyzja o połączeniu sił z Alexem i Alim?
Na pewno było to bardzo ważne. Kto wie, czy bylibyśmy w stanie dojść tak wysoko czy też zdobyć szczyt na drodze Messnera. Był tam bardzo niebezpieczny serak.
Moim zdaniem wszystko potoczyło się idealnie. Były pewne problemy z Daniele Nardim (Włoch uczestniczył w wyprawie Alexa Txikona i Aliego Sadpary - przyp. red.). Muszę być szczera i powiedzieć, że kiedy zakończył wyprawę i opuścił bazę, znowu poczułam pełną harmonię. Wcześniej ciągle coś było nie tak. Dla mnie to niemożliwe, by wspinać się, robić coś tak ważnego, gdy nie mam "czystej" głowy i pełnego spokoju. Gdy Daniele zniknął, wszystko ułożyło się idealnie. Byliśmy szczęśliwi, polubiliśmy się i wzajemnie się szanowaliśmy. Wszyscy w zespole liczyli się tak samo. Nie było też tak, że Ali był z nami jako porter. Stanowiliśmy czwórkę wspinaczy, którzy zdecydowali się działać razem.
Co tak naprawdę wydarzyło się między Alexem a Daniele? O co tak się pokłócili, że dalsza współpraca nie była już możliwa?
To Alex zaprosił nas i powiedział: "Co powiedzielibyście na przejście na naszą drogę? Możemy połączyć siły i wspinać się razem. Dzięki temu zwiększymy nasze szanse na wejście na szczyt". Odpowiedzieliśmy wtedy, że zobaczymy, ale chcemy się wspinać drogą Messnera. Jednak gdy Tomek Mackiewicz wrócił do bazy i powiedział nam, że serak jest tam prawie niemożliwy do pokonania i w każdym momencie może się oberwać, stwierdziłam, że nie chcę podejmować takiego ryzyka i zdecydowaliśmy o przeniesieniu się na drogę Kinshofera, gdzie działał zespół Alexa. To on był liderem tej wyprawy i myślę, że Daniele nie mógł się z tym pogodzić, bo cały czas mówił: "Nie, dzielimy odpowiedzialność 50 na 50. Nikt nie jest liderem". Chciał, żeby Simone przed nim klęknął i poprosił go o zgodę na korzystanie z ich drogi. Sporo o tym rozmawialiśmy i powiedzieliśmy: "Jeśli chcecie pieniędzy, bo rozwiesiliście już liny i ponieśliście inne wydatki, zapłacimy Wam. Nie ma problemu. Powiedzcie tylko ile". Padła tylko odpowiedź, że "nie, bo jesteśmy przyjaciółmi".
Moim zdaniem nie na tym jednak polegał problem. Daniele nie był w tym roku psychicznie gotowy, by się wspinać. Powiedział mi też: "Tamara, w tym roku nie mam tyle motywacji i ciągle boję się, czy liny wytrzymają. Jest inaczej niż było w poprzednich latach". Nie był też w tak dobrej formie fizycznej.
#NangaParbat2016 Set off! Good weather for 3 days (better not to speak up) @morosimone #TamaraLunger #Sadpara Happy! pic.twitter.com/1nE9KTz5GY
AlexTxikonFebruary 14, 2016
Daniele chciał zniszczyć ten zespół. Gdy już zdecydowaliśmy, że działamy razem, zaczęło dziać się wiele różnych rzeczy i Simone stwierdził, że nie chce się wspinać z Daniele, bo mu nie ufa. Znów podzieliliśmy się wtedy na naszą dwójkę i ich trójkę, ale Alex i Ali ostatecznie zdecydowali, że chcą wspinać się z nami, bo ich jedyny problem to Daniele. W tym momencie on zrezygnował i opuścił bazę. W dniu, w którym to zrobił, nastał pokój i miłość. To było niesamowite.
Byłam oczywiście bardzo zmartwiona tym, co się wydarzyło, bo spotkałam Daniele w 2014 roku na K2 i naprawdę go polubiłam. Teraz poznałam go lepiej i dzięki temu zrozumiałam, jaki typ ludzi zdobywa góry. Dla mnie zdobywanie gór to bycie sobą, bycie w harmonii, poczucie spokoju i zrozumienie z innymi wspinaczami. Kiedy byłam w samym środku tych problemów w bazie, to wysysało ze mnie całą energię. Trudno po prostu uwierzyć w to wszystko, co tam się działo.
Przeczytaj drugą część rozmowy z Tamarą Lunger - o polskich himalaistach, Simone Moro oraz najbliższych planach. Wyjaśnia między innymi czy wybiera się na ostatnim niezdobyty zimą ośmiotysięcznik K2!
A co sądzisz o polskich himalaistach? Spotkałaś w tym roku w bazie Tomasza Mackiewicza, Adama Bieleckiego i Jacka Czecha.
Myślę, że Polacy są najtwardsi, naprawdę. Myślę też, że to Polacy zdobędą K2 zimą. Jestem wręcz tego pewna. Polacy zawsze byli w górach najbardziej wytrzymali, ale muszę jednocześnie powiedzieć, że polski styl jest zupełnie inny na przykład od mojego i Simone. My działamy jak sportowcy. Chcemy w górach być szybcy. Przed wyprawą trenujemy przez cały rok. Nie znam wszystkich polskich himalaistów, ale poznałam kilku i wiem, że oni działają inaczej. Są bardzo twardzi i odporni na zimno czy wiatr. Są w stanie przetrwać w każdej pogodzie, w każdych warunkach, wtedy gdy ja mówię: "O nie, nie chciałabym być teraz u góry. Chcę tylko zostać w bazie". Tomek w tym roku spędził u góry 8-10 dni. To nie nasz styl. My chcemy szybko zdobywać wysokość i szybko zejść.
Styl Tomka jest akurat wyjątkowy także wśród Polaków.
Rozumiem. A jeśli chodzi o Adama, nigdy nie widziałam jak działa w górze. My w tym czasie byliśmy jeszcze na drodze Messnera. Nie mogę więc powiedzieć zbyt wiele. Z nim i Jackiem spotykaliśmy się tylko w bazie. Ale bardzo lubię polskich himalaistów. Są bardzo przyjacielscy, bardzo mili. Kilku spotkałam też w 2014 roku na K2. Wciąż stosują ten klasyczny polski styl wypraw z liderem, który decyduje o tym, kiedy idziemy w górę, a kiedy schodzimy do bazy i wszystko planuje. To sposób, którego ja nie lubię. Góry to dla mnie miejsce, gdzie wszyscy są wolni. Ja potrzebuję swobody, by móc robić to, co chcę i to, co podpowiada mi mój organizm. Dlatego cieszę się, że z Simone mamy tak mały zespół i że jesteśmy niezależni, szybcy, a decyzje podejmujemy zawsze błyskawicznie. Gdy mamy jakąś wątpliwość, w 5 minut decydujemy i sprawa jest rozwiązana.
Przed atakiem szczytowym, z powodu fatalnej pogody, kilka tygodni spędziliście czekając w bazie. To chyba trudne szczególnie dla kobiety.
Dla mnie to było bardzo proste. Kiedy musieliśmy już opuszczać bazę, powiedziałam: "Nie chcę odchodzić. Mogę tu zostać na następne 2 lata". Kiedy jesteś w domu, cały czas musisz odbierać telefon, przeglądać maile, masz internet. W każdym momencie ktoś może do ciebie zadzwonić. Cały czas żyjesz w pewnym stresie i napięciu. Rzadko masz czas tylko dla siebie. Na wyprawach jest zupełnie inaczej. Siadasz na zewnątrz, patrzysz na góry i czujesz tę energię. Ja potrzebuję takiego emocjonalnego, szczególnego związku z górą i dobrej harmonii, by móc odnieść sukces.
Byłaś najmłodszą kobietą na szczycie Lhotse, ale później - dwa lata temu - zdobyłaś latem K2. To był dla ciebie taki punkt zwrotny?
Tak sądzę. Na K2 czułam się dobrze, spędziłam godzinę na szczycie i cała wyprawa była perfekcyjna. Także pod względem czasu, aklimatyzacji, pogody. Mieliśmy masę szczęścia. Po zdobyciu K2, dostałam maila od Simone. Pogratulował mi i zapytał, czy jestem gotowa na wspinanie zimą. Odpowiedziałam, że oczywiście jestem! To było jedno z moich marzeń. Najbardziej bałam się wcześniej nie tyle wysokości, co zimna. Nie lubię się bać, więc stwierdziłam, że muszę to przezwyciężyć i udowodnić sobie, że jestem w stanie przetrwać w takich warunkach.
W zeszłym roku pojechaliśmy razem na Manaslu. To było dla mnie bardzo ważne doświadczenie, mimo że dotarliśmy tylko na wysokość 5900 metrów, czyli bardzo nisko. Zrozumieliśmy wtedy, że z Simone tworzymy idealny zespół. Już w bazie dowiedzieliśmy się, że Nanga Parbat wciąż pozostała niezdobyta i powiedziałam Simone: "Chcę się wybrać na Nangę. Co ty na to?". Odpowiedział: "Tak, myślę, że powinniśmy tam być". I tak - teraz też mamy już pewne plany na przyszłość!
Simone także w Polsce ma już status legendy himalaizmu. Jak długo się znacie?
Poznałam go w 2005 roku, gdy kończyłam liceum. Jego żona była moją nauczycielką. Właśnie wtedy Simone obiecał mi, że zabierze mnie w Himalaje. Przez cztery kolejne lata go nie spotkałam, po czym zaproponował mi wyprawę na Cho Oyu. To był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Kiedy już byliśmy na miejscu, zrozumiałam, że to jest to, co chcę robić w przyszłości. Zakochałam się w najwyższych górach. Poczułam, że dają mi inną energię niż góry, które mamy tutaj.
Ponownie byliśmy razem na wyprawie w 2010 roku, gdy on wybrał Everest, a ja weszłam na Lhotse. Po tym, każde z nas poszło swoją drogą - ja miałam swoje góry, a on swoje. Ponownie połączyliśmy siły po moim K2 w 2014 roku. W ostatnich latach ciągle myślałam o tym, że przydałby mi się w górach taki idealny partner. Szukałam i szukałam, aż w końcu znowu znalazłam jego i rzeczywiście jest teraz perfekcyjnie. To doskonały nauczyciel. Poza moimi rodzicami właśnie Simone zna mnie najlepiej.
I co ci teraz mówi? Może: "Tamara, możesz być pierwszą kobietą, która zdobędzie zimą 8-tysięcznik"?
Nie, mówił mi to przed wyprawą na Nanga Parbat. Teraz mówi: "Moim zdaniem to, co przeżyłaś jest ważniejsze niż zdobycie szczytu". Wiem, że nie wybiorę się na K2 zimą, ponieważ zwykle każdą górę zdobywam tylko raz. Byłam już na K2, więc nie chcę tego robić znowu. Coś innego chodzi mi po głowie. Tak, chcę iść do przodu, a poprzeczka jest zawieszona coraz wyżej.