„Zdecydowaliśmy, że wystartujemy w górę o 9 wieczorem. O 9 stwierdziliśmy jednak, że ryzyko jest za duże, że jest zbyt zimno i przestawiliśmy zegarki na 3 rano. Kiedy się obudziliśmy, wiatr był silniejszy i było strasznie zimno” - mówi o ataku szczytowym, w pierwszym tak szerokim wywiadzie dla polskich mediów, Elisabeth Revol, która w tym roku – wraz z Polakiem Tomaszem Mackiewiczem – próbowała dokonać pierwszego w historii zimowego wejścia na Nanga Parbat (8126 m n.p.m.), jeden z dwóch ośmiotysięczników niezdobytych jeszcze o tej porze roku. „Najtrudniejszy moment dnia to wydostanie się ze śpiwora i otworzenie namiotu. Na twarzy masz śnieg. Ale musisz się ruszyć, wiesz, że dzień jest krótki” - mówi francuska himalaistka. „W tym roku doszłam do granicy - jeśli chodzi o możliwość zaakceptowania tych warunków. Zarówno fizycznie jak i psychicznie. Było może nawet około minus 50 stopni” - wyjaśnia w rozmowie z RMF FM. Naszemu dziennikarzowi Bartoszowi Styrnie opowiada również o zeszłorocznym wypadku, kiedy Tomasz Mackiewicz wpadł do szczeliny. „Zajrzałam do tej szczeliny, zobaczyłam ciemność, a Tomek się nie odzywał” - wspomina.
Bartosz Styrna: Jak czujesz się po tych tygodniach spędzonych w zimowych warunkach na Nanga Parbat?
Elisabeth Revol: Jestem słaba i bardzo zmęczona (śmiech). Ten rok był dla nas bardzo trudny, było bardzo zimno, wietrznie. W styczniu były bardzo trudne warunki w porównaniu do moich poprzednich prób na Nanga Parbat - w 2015 i 2013 roku. Ale razem z Tomkiem daliśmy z siebie wszystko. Mimo naszego wysiłku, wspinaczka powyżej 7500 metrów była zbyt dużym ryzykiem. Dlatego ostatecznie zdecydowaliśmy, że schodzimy.
Kiedy pojawiliście się w bazie pod koniec grudnia - mieliście jakiś sztywny plan działania czy od początku polegliście na tym, "co powie góra"?
ER: W tym roku wszystko było skomplikowane w wielu powodów. Najpierw nie miałam wizy. Przyjechałam później niż Tomek, bo musiałam załatwić formalności w ambasadzie. Później musieliśmy 15 dni czekać w Chilas, ponieważ nie mieliśmy permitu [zezwolenie na wspinaczkę - przyp red.], więc w międzyczasie aklimatyzowaliśmy się w rejonie Lattabo, pod ścianą Rupal. Dlatego ostatecznie dosyć późno zjawiliśmy się w bazie. Mieliśmy świadomość, że zdobycie szczytu będzie możliwe tylko w styczniu, ponieważ wtedy jest najlepsza pogoda - nie ma zbyt silnego wiatru i obfitych opadów śniegu. Zdecydowaliśmy, że jak najszybciej zaczynamy aklimatyzację na Ganalo Peak, żeby być gotowym na połowę stycznia i czekać na okno pogodowe. W lutym nadchodzi jet stream [huraganowy wiatr - przyp red.], opady śniegu i trudno jest znaleźć bezpieczne okno pogodowe, by zdobyć górę.
Kiedy opuszczaliście bazę w połowie stycznia, wiedzieliście, że to już będzie Wasza próba szczytowa?
Wiedzieliśmy, że mamy wystarczającą aklimatyzację, żeby zaatakować szczyt. Więc kiedy zaczynaliśmy się wspinać w połowie stycznia, braliśmy pod uwagę próbę szczytową, chcieliśmy dać z siebie wszystko podczas tego okna, być może potem wrócić do bazy i spróbować raz jeszcze. Ale tego nigdy nie wiesz. Ostatecznie, kiedy już zeszliśmy, mieliśmy prognozę, że jet stream będzie wiał do 5 lutego, więc stwierdziliśmy: ok, to dla nas oznacza koniec wyprawy.
Podczas Waszej próby szczytowej, Tomek pisał z obozu II, że jest bardzo silny wiatr, później już z "trójki" napisał, że "robi się ciekawie" i że aż "sam się boi". Dzień później byliście już w obozie IV na wysokości około 7200 m. Spędziliście tam dwie noce. Mieliśmy wówczas wiele sprzecznych informacji dotyczących tego, co się z Wami dzieje. Jak to wyglądało?
Kiedy doszliśmy do czwórki, dzień później wyszliśmy do góry na trawers [Elisabeth Revol i Tomasz Mackiewicz zamierzali połączyć drogę Messnera, którą wybrali, z klasyczną drogą Kinshofera, poruszając się trawersem powyżej 7000 m - przyp. red.], może do 7500 m, i wróciliśmy do namiotu. Dyskutowaliśmy z Tomkiem, czy przenosić obóz wyżej, na początek trawersu. Ale zdecydowaliśmy, że odpoczniemy i spróbujemy zaatakować z miejsca, w którym byliśmy. Było blisko. Uznaliśmy, że przenoszenie obozu nie jest konieczne. Zdecydowaliśmy, że wystartujemy w górę o 9 wieczorem. O 9 stwierdziliśmy jednak, że ryzyko jest za duże, że jest zbyt zimno i przestawiliśmy zegarki na 3 rano. Kiedy się obudziliśmy, wiatr był silniejszy i było strasznie zimno. Doszliśmy do wniosku, że w razie jakichkolwiek problemów - np. ze stopami, potrzeby zdjęcia buta, zrobi się naprawdę niebezpiecznie.
Tomek powiedział, że nie pamięta, by kiedyś było tak zimno...
Dokładnie. Tego dnia w bazie było około -25/-30 stopni. Normalnie, kiedy w bazie jest -20, to mówi się, że jest zimno.
Jak zimno było w takim razie u Was, tam na 7200 m?
Nie wiem dokładnie (śmiech). Może około -50 stopni. Trudno to określić. Ale ryzyko było zdecydowanie zbyt duże, by się wspinać.
Zdecydowaliście więc o odwrocie do bazy. Udało Wam się zejść w ciągu jednego dnia. Pobiliście chyba jakiś rekord.
Zeszliśmy do bazy późno - około 22:30. To był długi dzień, po drodze musieliśmy pokonać serak, musieliśmy także na nowo torować drogę, bo zasypał ją śnieg. Tak, to był długi dzień, ale nie rekord (śmiech).
W takich warunkach, o jakich mówisz - przy tak niskiej temperaturze, przy tak silnym wietrze - kiedy budzisz się rano na wysokości 6000-7000 m, jak zacząć taki dzień?
To jest zdecydowanie najtrudniejszy moment dnia, by wydostać się ze śpiwora i otworzyć namiot. Na twarzy masz śnieg. Ale musisz się ruszyć, bo wiesz, że dzień jest krótki, masz świadomość, że okno pogodowe jest krótkie.
Chciałbym zapytać Cię o Tomka Mackiewicza. To był drugi sezon zimowy, kiedy wspinaliście się razem na Nanga Parbat. Jak się poznaliście? Jak zaczęliście się wspinać razem.
To zupełnie niewiarygodna historia. W zeszłym roku miałam wspinać się z Daniele Nardim. Tomek dzielił z nami tylko permit [zezwolenie na wspinaczkę - przyp. red.]. Nic więcej. Ale 15 dni przed wyjazdem Daniele dał mi znać, że nie jest w stanie przyjechać do Pakistanu przed końcem grudnia. A ja, z powodów zawodowych, miałam tylko miesiąc - między 20 grudnia a 20 stycznia. Dlatego skontaktowałam się z Tomkiem, wiedziałam, że on jedzie sam. Stwierdziliśmy: ok, spróbujemy razem. Dobrze się rozumiemy. On jest prostym facetem, a jestem prostą dziewczyną. Mieliśmy ten sam cel - wejść na tę górę. Bardzo dobrze działało nam się razem, dlatego w tym roku zdecydowaliśmy się to kontynuować. To bardzo prosta historia.
I teraz tworzycie świetny zespół na Nanga Parbat...
Nie wiem, czy jesteśmy świetnym zespołem, ale z pewnością chcieliśmy wejść na szczyt, spędziliśmy tam dużo czasu. Kiedy byliśmy 'w górze', wiedzieliśmy, że nie ma sensu wracać od razu do bazy, że trzeba poczekać na pogodę. Daliśmy z siebie wszystko. Niestety nie udało się zdobyć szczytu.
W zeszłym roku, podczas zejścia, Tomek wpadł do szczeliny. Uratowałaś mu wtedy życie...
Nie wiem, czy uratowałam mu życie. Ale myślę, że przede wszystkim on miał bardzo dużo szczęścia, że po 40/50-metrowym locie nic nie złamał.
Jak to wszystko wyglądało z twojej strony?
Ja jako pierwsza pokonywałam tę szczelinę. Sprawdziłam most [most śnieżny - warstwa śniegu pokrywająca szczelinę w lodowcu - przyp red.] i po prostu przeskoczyłam na drugą stronę. Tomek był za mną. Nagle usłyszałam, że ten most pod nim się zarwał. Później usłyszałam wołanie: Eli, Eli, Eli... Kiedy zajrzałam do tej szczeliny, zobaczyłam tylko ciemność, a Tomek się nie odzywał. To trwało około minuty. Masz wtedy w głowie wszystkie myśli na raz - co się stało, co robić... W końcu Tomek mi odpowiedział, krzyczał, że jest cały, że nic nie złamał. 200 metrów niżej mieliśmy depozyt sprzętu - linę, śruby lodowe, wszystko. Szybko tam zeszłam, żeby wziąć linę, wróciłam po Tomka i pomogłam mu wyjść z tej szczeliny. Miał naprawdę dużo szczęścia. Szczelina była ogromna, kompletna ciemność. Dla mnie to niewiarygodna historia. Kiedy Tomek wydostał się ze szczeliny, dopiero wtedy zrozumiał, że żyje. Popełniliśmy błąd, nie biorąc liny. Myśleliśmy, że jesteśmy w bezpiecznym terenie.
Jaka w tym roku była atmosfera w bazie, bo ten sezon jest wyjątkowy - po stronie Diamir zjawiły się cztery wyprawy.
Atmosfera była bardzo dobra. Polacy - Jacek i Adam [Adam Bielecki i Jacek Czech - przyp. red.] - to fantastyczni ludzie. Spędziliśmy z nimi dużo czasu. Mniej czasu spędziliśmy z międzynarodową ekipą [Alex Txikon, Daniele Nardi i Ali Sadpara - przyp red.], bo kiedy my byliśmy w bazie, oni poręczowali do "dwójki" i "trójki". Mniej rozmawialiśmy z Simone [Simone Moro, wspina się w tym roku z Tamnarą Lunger - przyp. red.]. Ale generalnie w bazie było trochę jak na szkolnym wyjeździe. To było bardzo fajne doświadczenie.
Słyszałem też o imprezie urodzinowej Tomka...
Tak. 13 stycznia!
Jak świętowaliście?
Jeden z kucharzy przygotował dla Tomka ciasto. Podzieliliśmy się ze wszystkimi. To było bardzo miłe spotkanie.
Na swoim profilu na Facebooku napisałaś, że każda zima na Nanga Parbat czegoś uczy, że każdy dzień jest odkrywaniem samego siebie. Czego nauczyłaś się w tym roku?
Myślę, że w tym roku doszłam do swoich granic - jeśli chodzi o zimno. Rok temu wróciłam do Francji i powiedziałam: to jest możliwe, żeby zdobyć ten szczyt. W tym roku, w tym zimnie, to nie było możliwe. Doszłam do granicy - jeśli chodzi o możliwość zaakceptowania tych warunków. Zarówno fizycznie jak i psychicznie. To jest to, czego w tym roku się nauczyłam. Za każdym razem, kiedy jesteś na tej górze, czegoś się uczysz - o swoim ciele, o swojej motywacji.
Wracasz za rok?
Nie wiem. 'Nanga' jest ciągle w głowie. Zaraz po tegorocznym ataku powiedziałam: koniec, nigdy więcej, kończę z Nanga Parbat. Ale to nie jest takie proste... Na razie potrzebuję czasu.
ER: Kiedy jesteś w Pakistanie, zawsze o tym myślisz. 'Nanga' po prostu Cię wzywa. Tomek bardzo dobrze zna tę górę. Lodowiec może pokonać z kimś z miejscowych, a wyżej może spróbować sam. Trzymam za niego kciuki!
(MN)