Decyzje o celach ataków Ukraińców zapadają w Waszyngtonie - w ten sposób administracja prezydenta Rosji odnosi się do rzekomego ataku dronów na siedzibę Władimira Putina. Amerykański Instytut Studiów nad Wojną uważa z kolei, że była to inscenizacja. "Nie znam sytuacji, w której z terytorium Ukrainy można byłoby puścić drona, który doleciałby do Moskwy" – komentował w RMF FM generał Tomasz Drewniak, były inspektor sił powietrznych.
W środę Moskwa oskarżyła Kijów o próbę zaatakowania Kremla dwoma dronami, nazywając go "zaplanowanym atakiem terrorystycznym". Władze Ukrainy, w tym prezydent Wołodymyr Zełenski, oświadczyły, że nie mają nic wspólnego z tymi działaniami.
Rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow oświadczył, że Rosja zdaje sobie sprawę, iż to Waszyngton wybiera cele ataków, a Ukraina je przeprowadza. Nie przedstawił żadnych dowodów na poparcie swojej tezy, zastrzegając, że śledztwo trwa.
Nie znam sytuacji, w której z terytorium Ukrainy można byłoby puścić drona, który doleciałby do Moskwy - powiedział RMF FM generał Tomasz Drewniak, były inspektor sił powietrznych. Albo to jakaś cudowna broń, której jeszcze nikt nie zna, co się raczej wydaje niemożliwe, albo Ukraińcy wypuścili ją z terytorium blisko Moskwy, co się też wydaje mało prawdopodobne. Albo to jest po prostu prowokacja ruska na użytek własny - tłumaczył.
Rosja prawdopodobnie zainscenizowała atak dronów na Kreml, by sprowadzić wojnę do domu oraz stworzyć warunki do szerszej mobilizacji społecznej - ocenia amerykański Instytut Studiów nad Wojną w swej najnowszej analizie.
"Rosyjskie władze w ostatnim czasie wzmocniły obronę powietrzną, w tym w Moskwie, dlatego jest wysoce nieprawdopodobne, by dwa drony mogły przeniknąć przez kilka stref obrony powietrznej i by zdetonowały lub zostały zestrzelone tuż nad samym Kremlem w sposób umożliwiający spektakularne uwiecznienie tego na wideo" - podkreśla amerykański think tank.