Ponad 1,8 mln złotych - tyle przez pierwsze trzy miesiące tego roku kosztowała Narodowy Fundusz Zdrowia refundacja leku, który nie powinien znaleźć się na liście refundacyjnej. Mowa o furaginie, substancji, która jednocześnie jest dostępna w sprzedaży bez recepty.
Jak resort zdrowia zamierza rozwiązać ten problem? Przeczekać. Nie ma lepszego pomysłu na to, jak wybrnąć z własnej pułapki i przestać łamać prawo. Leku z listy refundacyjnej nie można skreślić przez dwa lata. Sensu nie ma też nakazanie sprzedaży specyfiku na receptę, bo przecież można go kupić bez problemu bez recepty. Furagina jest lekarstwem zażywanym przy problemach z pęcherzem.
Obowiązująca od stycznia ustawa, wyraźnie mówi, że lek dostępny w wolnej sprzedaży nie może być refundowany. Decyzje w tej sprawie były podejmowane jeszcze w zeszłym roku, w grudniu, w ramach obowiązujących innych przepisów - tłumaczy zamieszanie z lekiem minister zdrowia Bartosz Arłukowicz. To zadziwiająca zmiana, bo jeszcze na początku maja zastępca ministra Jakub Szulc mówił coś zupełnie innego. Na razie pacjenci na tym nie cierpią, ale jest to brak komfortu polegający na tym, że nie powinno być takich sytuacji - twierdził wiceminister zdrowia. Szulc przekonywał wtedy, że resort będzie namawiał producenta leku bez recepty, aby postarał się o refundację. Widać, nie udało się.
Ministerstwo Zdrowia próbuje więc tuszować ten "brak komfortu prawnego". Urzędnicy próbują też przekonywać, że formalnie wszystko jest w porządku. Najwyraźniej sami pogubili się w gąszczu przygotowanych przez siebie przepisów i przegapili przypadek furaginy. Teraz za swój błąd płacą z naszych składek.
Jedyne pocieszenie, że pacjentki i pacjenci, którym jednak będzie się chciało stać po receptę u lekarza, mogą z refundacją dostać lek za średnio cztery złote. Pozostali muszą zapłacić w aptece dziesięć złotych.