"Leczcie się na własny koszt" - takie zdanie usłyszały kobiety, które zostały napromieniowane i poparzone podczas naświetlań w białostockim szpitalu. Do tragedii doszło ponad pół roku temu z powodu awarii urządzenia. Do tej pory za bardzo drogie leki płacił szpital. Teraz odmówiono kobietom nawet takiej pomocy.
Minęło ponad pół roku od wypadku, a kobiety wciąż nie wiedzą, jaką dawką zostały napromieniowane. W pierwszych dniach po tragedii wykonywano próby, które miały pokazać jaką dawką promieni kobiety zostały naświetlone, jednak wyników tych badań żadna z pań do tej pory nie poznała – pomimo wielu starań: „Zawsze jakiś tam wykręt znajdą. Powiedzą, że nie ma”, „Najbardziej mnie boli, ze to zostało przed nami ukryte”, „Zapewniają, że nie grozi nam żadna choroba popromienna, że wszystko niby ma być dobrze” – mówiły pacjentki naszej reporterce. Na razie jednak dobrze nie jest. W miejscach, gdzie powinny mieć piersi, wszystkie kobiety mają głębokie, purpurowe rany wielkości kartek od zeszytu. „Tak jak było, tak jest. Z początku jak narosła ta skórka, tak teraz robi się to, co było na samym początku. Tak jak było spalenie”. Do leczenia tych ran potrzebne są bardzo drogie leki. Jedna tubka maści, która zużywana jest w ciągu dwóch, trzech dni kosztuje około 40 złotych. Szpital odmówił jednak finansowania takiego leczenia. „Z renty mojej nic mi nie zostaje. To są duże koszty. Dlaczego, przecież to jest z ich winy, dlaczego mamy leczyć się za swoje pieniądze?”. No właśnie: dlaczego?
Zdaniem ordynator oddziału radioterapii, na którym doszło do wypadku, taki sposób postępowania z pacjentami, to zupełnie naturalna procedura: „Pacjentki, które są leczone w warunkach laboratoryjnych zwykle realizują recepty, wypisane przez lekarza, w aptece” - powiedziała RMF pani ordynator. Na sugestię, że to jednak szpital zawinił, odpowiedziała nieco lakonicznie: „No, z winy aparatu”. I wszystko jasne: najpierw Cię poparzymy, potem szybko wypiszemy ze szpitala i dalej martw się sam już, drogi pacjencie. Pani ordynator dodaje jednak, że nie jest osobą kompetentną do rozstrzygania w tej sprawie. „To pytanie należy zadać panu dyrektorowi” – stwierdziła. Szefowi placówki nie można jednak zadać pytania, bo jest na urlopie. Uzasadnienie tej decyzji usłyszały natomiast na własne uszy poszkodowane kobiety: „Powiedzieli, że dyrektor szpitala i tak poszedł nam na rękę, że przez pół roku zwracał nam wszystkie koszty." Wszystko jasne?. W Białymstoku była Agnieszka Burzyńska, która rozmawiała z poszkodowanymi pacjentkami oraz z lekarzem - Marią Morelowską - ordynatorem oddziału radioterapii.
Przypomnijmy: według ustaleń komisji ministra zdrowia przyczyną poparzenia pięciu pacjentek w białostockim Ośrodku Onkologicznym był przestarzały aparat. Był on tam używany od 18 lat i dawno już powinien być wycofany z eksploatacji.
14:45