To, jakim jesteś astronautą decyduje się na Ziemi, nie na orbicie - mówi RMF FM słynny kanadyjski astronauta Chris Hadfield, którego kosmiczne nagrania obejrzały w internecie dziesiątki milionów ludzi. W rozmowie z Grzegorzem Jasińskim podkreśla, że to na Ziemi, w ciągu uporczywego treningu nauczył się wszystkiego, co najważniejsze. Przyznaje, że elementem tego treningu jest ciągłe szukanie dziury w całym, wymyślanie najbardziej nawet nieprawdopodobnych scenariuszy, w których coś "pójdzie nie tak" po to, by w krytycznej sytuacji potrafić właściwie zareagować. 1 czerwca ukazuje się książka "Kosmiczny poradnik życia na Ziemi", w której Hadfield, weteran trzech misji orbitalnych, opisał swoje niezwykłe doświadczenia.
Grzegorz Jasiński, RMF FM: Czy wciąż szczypie się Pan, by przekonać się, że to nie sen? Że to wszystko w pana życiu faktycznie się wydarzyło?
Chris Hadfield: To zabawny sposób opisu tej sytuacji, ale ma pan racje. Byłem niewiarygodnym szczęściarzem. I doskonale zdaję sobie z tego sprawę. To oczywiście wymagało ciężkiej pracy przez całe życie, ale ułożyło się w zdumiewający ciąg zdarzeń. Tak, że rzeczywiście, uśmiecham się ilekroć myślę, jak niewiarygodnie życie może się ułożyć i jak ułożyło się w moim przypadku.
Pana książka pokazuje, że właściwie przez całe życie, od wieku 9 lat, kiedy oglądał pan w telewizji lądowanie na Księżycu, przygotowywał się pan do kosmicznych misji. Ale czy same te kosmiczne misje też do czegoś pana przygotowały?
Trening i misja kosmiczna to właściwie to samo. Byłem astronautą przez 21 lat, z czego w kosmosie spędziłem 6 miesięcy. Ciągły trening i przygotowania były właściwie całym moim życiem. Sprawiły, że byłem gotowy na wszystko inne. To trochę tak, jakby spytać olimpijczyka, który biega na 100 metrów, do czego przygotował go sprint, przed którym trenował przez 10 lat. Istotne jest całych 10 lat, a w moim przypadku 21 lat, który sprawiły, że jestem, kim jestem. W "Kosmicznym poradniku życia na Ziemi" piszę, że to wszystko było ważne. Myślę, że są tam obserwacje, które mogą przydać się wszystkim, o tym, jak najlepiej, w pełni wykorzystać swoje możliwości, jak cieszyć się życiem na każdym kroku, jak opanowywać strach, odróżniać lęk od prawdziwego zagrożenia, nie oglądać się wciąż za siebie, na to co było, ale ustawicznie, niecierpliwie wyglądać tego, co jeszcze się zdarzy, w oparciu o to, co już osiągnąłeś. Myślę, że życie astronauty, polegające na ciągłych ćwiczeniach definiuje, kim stanie się już na całe życie...
Wygląda na to, że od dzieciństwa miał pan dość precyzyjny plan. Wiedział pan, że po drodze w kosmos musi pan stać się pilotem, bardzo dobrym wojskowym pilotem. Podążał pan krok za krokiem, miał sporo szczęścia i... udało się. Czy to oznacza, że plan był dobry od samego początku, czy jednak z perspektywy czasu można byłoby go skorygować? Wynik był idealny...
Na pewno to wygląda na taki precyzyjny plan, ale teraz widzę, że nie miałem bladego pojęcia, co właściwie powinienem robić. Nie miałem żadnych wzorców, bo Kanada wtedy nie miała jeszcze żadnego programu naboru astronautów, nie miała agencji kosmicznej, żadnych pojazdów rakietowych. Teraz widzę, że to było takie zgadywanie i błądzenie. Na pewno starałem się być realistą i myślałem sobie, że nawet jeśli Kanada nie ma programu kosmicznego, to w końcu go rozpocznie. Zadawałem sobie pytanie, jakie umiejętności mogą być wtedy potrzebne, bo przecież było jasne, że ludzi niekompetentnych, bez kwalifikacji w kosmos nie wyślą. Ale to nie wszystko, pytałem się też, którymi z tych umiejętności sam jestem zainteresowany. Mówiłem sobie, ze prawdopodobnie i tak astronautą nie zostanę, więc na wszelki wypadek lepiej, bym nie tylko podążał za marzeniem, ale też lubił to, czym po drodze przyjdzie mi się zajmować. Lubiłem miedzy innymi znajdywać odpowiedzi na pytania "jak to działa", dlatego poszedłem na uniwersytet, by studiować inżynierię. Po drugie, uwielbiałem latać. Nauczyłem się pilotażu już jako nastolatek, potem wstąpiłem do sił powietrznych, zostałem pilotem myśliwca, a potem - po specjalnej szkole - pilotem doświadczalnym. I myślę, że jeśli w końcu nie zostałbym astronautą, zajmowałbym się pracą na uczelni i lataniem. Tu jednak miałem na tyle szczęścia, że moje chłopięce marzenie zrealizowało się w pełni i trzykrotnie poleciałem w kosmos. I tak plan, mimo swoich oczywistych niedoskonałości, okazał się w moim przypadku faktycznie idealny.
Druga z tych kosmicznych misji była dłuższa i bardziej skomplikowana, niż pierwsza, trzecia bardziej skomplikowana i zdecydowanie dłuższa, niż druga. Każda z nich zmieniała pana w pewnym stopniu, ale trend był czytelny, coraz więcej i więcej pracy, coraz więcej przygotowań... To jak rozumiem jedyny sposób, by być w tym naprawdę dobrym...
Tak. Zawód astronauty to służba na całe życie, oznaczająca, że zawsze potrzeby i priorytety innych stawiamy przed swoimi. I nie ma w tym nic złego, nikt nie powiedział, że nasze własne cele są faktycznie najważniejsze i najlepsze, że tylko one się liczą. To jednak oznacza ciągłą, nieprzerwaną pracę. Astronauta to nie jest właściwie zawód, ale w praktyce tożsamość, coś co definiuje kim jesteś każdego dnia. I mniej więcej przez dwie trzecie czasu - ponieważ to program międzynarodowy - pracujesz z dala od domu, często w innym kraju. To bardzo wymagająca praca przy której - jak w wielu innych miejscach - w miarę wzrostu doświadczenia masz do czynienia z rosnącą odpowiedzialnością. Podczas mojej trzeciej misji byłem dowódcą Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, to spora odpowiedzialność, biorąc pod uwagę, że ludzkość ma jedną jedyną taką stację i jest ona obiektem bardzo kosztownym. Do tego dochodzi odpowiedzialność za życie załogi. Trudno się dziwić, że musiałem podejść do tego poważnie. Cała moja praca musiała mnie do tego wcześniej przygotować. Do dziś to odczuwam, do dziś mam świadomość przywileju jakiego dostąpiłem, unikatowości tej pracy. Dlatego teraz staram się przez pracę na uczelni, kontakty ze szkołami, pisanie książek to całe doświadczenie opisać. Traktuję to jako dalszy ciąg tej odpowiedzialności. Jeśli spośród wielu innych właśnie mnie zaufano i powierzono tak wyjątkowe i rzadkie zadanie, mam obowiązek zadbać o to, by przyniosło to tak szeroki pożytek, jak tylko możliwe. Ja to zresztą traktuję jako część większej całości, to nie jest tak, że świetne były tylko same loty w kosmos. Każdy dzień pracy i przygotowań, był dla mnie równie fascynującym elementem tej niewiarygodnej przygody.
Astronauci to ludzie z potężnym ego, ono jest niezbędne, by ubiegać się o włączenie do tego programu. Jednak dla dobra misji muszą ze sobą bardzo blisko i dobrze współpracować. Pisze pan o pewnych zwyczajach w NASA, które przyzwyczajają do tego, że po tej drabinie hierarchii w strukturach agencji raz idzie się w górę, by potem zejść i znowu się wspinać. To uczy pokory, cierpliwości, pozwala wyjść ze skóry bohatera i pozostać człowiekiem...
Mówisz, że astronauta musi mieć wielkie ego, ja bym powiedział, że musi mieć wielką pewność siebie. I ta pewność musi być budowana w oparciu o potwierdzone umiejętności, kompetencje, konkretną zdolność do działania. To trochę co innego, niż samo ego. Możesz być całkowicie niekompetentny i równocześnie mieć wielkie ego. Zapewniam, że takich ludzi wśród astronautów nie ma. Tam pierwszym krokiem jest potwierdzenie swoich umiejętności, zarówno teoretycznych, jak i praktycznych. Powiedziałbym, że astronautów nie wyróżnia wielkie ego, ale wyjątkowe kompetencje. To jednak w praktyce nie zmienia uwarunkowań, o które pan pytał. I związanych z nimi problemów. Jeśli spotka się grupa bardzo silnie zmotywowanych i kompetentnych osób, trzeba zadać sobie pytanie, jak psychologicznie sprawić, że będą w stanie dobrze współpracować. To jedno z wyzwań, które stają też przed dowódcą stacji. Sam będąc Kanadyjczykiem byłem na orbicie z astronautami z USA, Rosji, Białorusi, innych krajów europejskich, czy Japonii. Ułożenie współpracy tak, by te grupy były spójne to istotny problem. Najpiękniejszy w tym jest fakt, że badania Wszechświata to idea, wyzwanie daleko większe od każdego z nas. Świat jest dla nas najważniejszy, ale widzimy wyraźnie, jaki jest mały, delikatny. Zdajemy sobie sprawę, że jest tylko cząstką czegoś niewyobrażalnie wielkiego... Fakt, że należy się do grupy osób, które zaczynają delikatnie się od naszego Świata odrywać, zaczynają jakby delikatnie odczuwać tę resztę Wszechświata, bardzo silnie nas jednoczy. To coś, co przerasta nasze ego, narodowości, religie, czy kultury. Jako astronauta, także dowódca stacji kosmicznej, zawsze szukałem tego, co nas wszystkich łączy, wspólnych celów. I starałem się wykorzystać zdolności poszczególnych astronautów, by osiągnąć to, co bez współpracy byłoby niemożliwe.
W pana książce uderzyło mnie to, że astronauci w swej pracy tak wiele myślą o tym, co może pójść "nie tak". Na swój sposób muszą być pesymistami, wypatrując najrozmaitszych zdarzeń, które mogą ich wręcz zabić. To ma sens, a nawet jest niezbędne...
Dużo wcześniej, zanim stałem się astronautą, pracowałem na farmie. A tam wszystko nieustannie się psuje. Już jako dziecko przyzwyczajasz się do tego, że wszystkie maszyny prędzej, czy później się popsują. Możliwości awarii jest bardzo wiele. Oczywiście w tych przypadkach to raczej nie jest sprawa życia i śmierci. Gdy jesteś już pilotem doświadczalnym, stawka gwałtownie rośnie. Maszyny też się psują, sprawy często idą nie po twojej myśli, ale konsekwencją może być już śmierć. I stopniowo uczysz się, jak sobie z tym radzić, widzisz, jak potrzebny jest profesjonalizm, że stawka jest wysoka. Gdy zostajesz astronautą, staje się kolejny raz jeszcze wyższa. Ryzykujesz już nie tylko własną śmiercią, ale i śmiercią załogi. Dodatkowo masz do czynienia z unikatową aparaturą, czy to Sojuzem, promem kosmicznym, MIR-em, czy Międzynarodową Stacją Kosmiczną. To sprzęt ekstremalnie drogi i skomplikowany. Mówi pan o pesymizmie, ale ja sądzę, że jesteśmy raczej optymistycznymi realistami. Mamy świadomość, że praktycznie wszystko może się popsuć, to jednak nie wyraz pesymizmu, tylko realizmu. Naszym zadaniem w takiej sytuacji jest zrobić wszystko, by sprawy nie pogorszyć, by przeżyć i jeszcze w miarę możliwości wykonać powierzone zadanie. To właściwie optymizm bez granic. Bo przecież lot pojazdem rakietowym to naprawdę niebezpieczne przedsięwzięcie. Pesymista nigdy nie wsiadłby na pokład. Trzeba być optymistą. I mieć świadomość bezwzględnej konieczności profesjonalizmu. Musimy być na tyle kompetentni, dobrzy w tym co robimy, na ile to tylko możliwe. Do tego musimy być wobec innych najlepszym możliwym członkiem załogi. Jeśli więc pytamy "co jeszcze może nas zabić", to nie ma w tym niczego negatywnego, to sposób zwiększenia koncentracji na tym, co - w razie czego - powinniśmy zrobić...
Porozmawiajmy chwilę o popularności, która stała się pana udziałem. Czy publikowanie filmów pokazujących życie na orbicie, śpiewanie "Space Oddity" było częścią wcześniej wymyślonego planu. Czy te pomysły pojawiły się dopiero w trakcie misji?
Nie, nigdy w życiu nie grałem wcześniej tej piosenki Davida Bowie. To nie było wcześniej planowane. Ale oczywiście wcześniej muzykowałem i gdy poleciałem jeszcze na stacje kosmiczną MIR, 21 lat temu, znalazłem tam gitarę. Psycholodzy przekonywali nas, że na orbicie trzeba dbać też o stan ducha i muzyka jest ważna, dlatego na Międzynarodową Stację Kosmiczną też wysłano gitarę. Roman Romanienko często na niej grał, ja także. Nie tylko zresztą grałem, ale i komponowałem, tak jak na Ziemi. Co do popularności, podróże kosmiczne zawsze były popularne...
Owszem znaliśmy nazwiska Neila Armstronga, czy Buzza Aldrina, ale zwykli ludzie nie mogli się z nimi komunikować. Nie mogli być tak blisko nich. Teraz jest inaczej i zapewne podróże kosmiczne nie będą już po pańskim locie, po pańskim przykładzie, takie same.
Byłem w kosmosie trzy razy i myślę, że te zmiany, których byłem świadkiem to sprawa rozwoju technologii. podczas pierwszego i drugiego lotu praktycznie nie było możliwości by dzielić się swoimi doświadczeniami na bieżąco. Gdy leciał w kosmos Jurij Gagarin samo zdarzenie było spektakularne, gdy po Księżycu chodzili Armstrong i Aldrin, ten sam fakt był wielką sensacją, wtedy nawet nie trzeba było dodatkowo dzielić się osobistymi wrażeniami bohaterów, ich osobowością, same zdarzenia rozpalały nam wyobraźnię. W przypadku Stacji Kosmicznej, jej misja trwa już wiele lat, dlatego interesujący stają się pojedynczy ludzie, tak jak na Ziemi. Trudno było dzielić się tymi osobistymi historiami przed rozkwitem mediów społecznościowych, teraz to się zmieniło. Gdy załoga widzi coś pięknego, czy tragicznego, ma chwile smutku, albo uśmiechu, nie musi już zostawić tego dla siebie, może jednym kliknięciem podzielić się tym z dowolną osobą na świecie. To wielka zmiana. Technologia pozwala nam dzielić się tym wyjątkowym doświadczeniem ze wszystkimi, którzy się tym interesują. Sława, popularność wiąże się z tym, że bardzo wielu ludzi może zobaczyć to, co do tej pory mogli sobie tylko wyobrażać. I przyznam, że dla mnie szczególne znaczenie ma fakt, że na ulicach, w najróżniejszych miejscach, ludzie podchodzą do mnie i mówią o tym, jaką inspiracją jest dla nich to, co ja przeżyłem, jak wpłynęło na to, co robią na co dzień. Myślę, że w ten sposób najnowsze technologie faktycznie pozytywnie wpływają na nas wszystkich. Jestem zachwycony tym, że media społecznościowe są na orbicie dostępne.
Jest pan prawdopodobnie jedyną, tak popularną w mediach społecznościowych osobą, która mogła dosłownie spojrzeć z góry na praktycznie wszystkich swoich fanów, czy followersów. Zobaczyć wszystkie te miejsca, w których mieszkają. To trochę niezwykłe...
To prawda. Dostawałem e-maila od kogoś z Santiago, czekałem 20 minut i już byłem nad tym miastem, albo Krakowem, albo Adelajdą. Byłem członkiem nielicznej grupy kanadyjskich astronautów, miałem więc okazję spotykać się z uczniami setek szkół. To dało mi okazję, by zorientować się, co ludzi tak naprawdę interesuje, o czym chcą rozmawiać, o co pytają. Moim podstawowym zadaniem na Stacji, jako dowódcy, była praca, eksperymenty naukowe i dbanie o dobry stan załogi. Czułem jednak, że moim obowiązkiem jest też odpowiadanie na te wszystkie pytania. Dlatego w każdej wolnej chwili, czasem opóźniając nawet chwilę kładzenia się spać, kręciłem te filmiki, odpowiadałem na pytania. Uważam, że to istotny element całej misji. Pokazanie tych nowych doświadczeń tak wielu osobom, jak to tylko możliwe, zainteresowanie młodych ludzi. To było wspaniałe. I nauka, i obowiązki, i filmy, i muzyka. Jestem wciąż zachwycony tym, jak szeroki miało to oddźwięk. Moja pierwsza książka "Kosmiczny poradnik życia na Ziemi" została przetłumaczona na 21 języków. Byłem w Krakowie, spędzałem sylwestra na rynku, odwiedziłem Kopalnię Soli w Wieliczce, cieszę się, że moje przemyślenia i doświadczenia mają szansę trafić też do polskiego czytelnika.
Naszym kolejnym celem jest Mars. Na razie oczywiście taka misja napotyka głównie na techniczne problemy, ale kiedyś je pokonamy. Czy sądzi pan, że w chwili, gdy odpowiednia rakieta będzie gotowa, astronauci też będą przygotowani? Czy "zdobywcy Marsa" będą musieli być tak dobrze przygotowani jak pan, czy może jeszcze lepiej?
Astronauci nigdy nie są całkiem gotowi, jesteśmy na tyle gotowi, na ile w danej chwili to możliwe. Podróż na Marsa to zupełnie nowe, inne przedsięwzięcie. Możliwości silników rakietowych, jakie do tej pory skonstruowaliśmy, sprawiają, że to musi być długa wyprawa. Do tego trzeba wybrać naprawdę bardzo szczególną załogę. Taka misja to - moim zdaniem - wciąż sprawa dość odległej przyszłości. Z technicznego punktu widzenia naprawdę wiele jeszcze musimy wymyślić, musimy też sprawić, że niektóre znane już technologie będą znacznie tańsze. Wiadomo już jednak, że członkowie załogi muszą mieć niezwykłe umiejętności i niezwykłą cierpliwość. A z psychologicznego punktu widzenia myślę, że ci ludzie muszą być gotowi na to, by mentalnie po opuszczeniu Ziemi stać się Marsjanami. Gdy Ziemia oddali się już i stanie małym punktem muszą się od niej oderwać też mentalnie i zacząć myśleć, że są z Marsa. Nigdy zresztą Czerwonej Planety nie zdobędziemy, możemy być co najwyżej małą formą życia na jej powierzchni. Bardzo chciałbym zresztą być dowódcą takiej załogi, to byłoby niezwykłe wyzwanie. Myślę, że tacy ludzie, jak ci z filmu "Marsjanin", czy w ogóle obecni astronauci, to dobry przykład dla tych, którzy - wtedy gdy to będzie możliwe - wybiorą się w naszym imieniu w taką podróż.
Czyżby pan wciąż czekał na telefon z agencji kosmicznej, że jednak sobie bez pana nie poradzą, że może by pan wrócił?
Nie, nie. Jak mówiłem, astronauci są realistami. Miałem niewiarygodne szczęście, że mogłem trzy razy lecieć w kosmos i chętnie zrobiłbym to raz jeszcze, ale badania lekarskie i wymagania fizyczne są tam najostrzejsze na świecie. Ludzie, których wyślemy na Marsa muszą być w tym czasie najlepsi i przejść wyjątkową selekcję. Najpierw zresztą, jak sądzę, powinniśmy wrócić na Księżyc. Nie na chwilę, ale na dłuższy czas. By potwierdzić, że niezbędne technologie i aparatura są już gotowe. Miałem wielkie szczęście, że byłem elementem procesu, który wyniósł nas nieco w Kosmos, mam nadzieję, że niektóre z moich doświadczeń okażą się pomocne dla astronautów w przyszłości.