W Elvisie Presleyu zakochał się jeszcze będąc dzieckiem. Dużą rolę w jego życiu odegrała… replika gitary „Króla rock’n’rolla”. Przed każdym występem stylizuje się przez godzinę i nigdy nie rozdaje autografów jako „Elvis”. W przeciwieństwie do ikony popkultury, podczas jego występów na scenie nie ląduje kobieca bielizna, a… zdarzało się, że wełniany sweter lub filcowy gumiak. W dniu 83. urodzin Elvisa Presleya, rozmawiamy z Piotrem Skowrońskim - jednym z jego polskich sobowtórów.
RMF FM: Jak polski Elvis zakochał się w tym prawdziwym, amerykańskim? Jak rozpoczęła się pana przygoda z byciem Elvisem?
Piotr Skowroński, Polski Elvis: To są dwie odrębne sprawy: jak zakochałem się w Elvisie i jak zacząłem śpiewać.
To po kolei.
Zakochanie w Elvisie... Wydaje mi się, że cała ta historia zaczęła się od prezentu, który dostałem od rodziców na pierwszą komunię. Był to adapter i płyta winylowa Shakin’ Stevensa. Szybko zostałem jego fanem. W ogóle rock’n’roll bardzo mi się podobał od małego dziecka i gdzieś po latach dowiedziałem się od mojego brata, że Shakin' Stevens to taki człowiek, który w latach 70. wygrał w Anglii casting do musicalu "Elvis" i grał tam główną rolę. Do tego dowiedziałem się, że twórczość Shakin' Stevensa mocno bazuje na tym, co zrobił Elvis. Zacząłem więc szukać, kto to jest ten Elvis Presley, którego mój ulubiony Shakin' Stevens naśladuje. Jak dotarłem do niego, to już całkowicie przepadłem w tej muzyce. Zakochałem się. Ta miłość trwa gdzieś od końca szkoły podstawowej aż do teraz.
Natomiast historia ze śpiewaniem to coś odrębnego. Mimo że zawsze całe życie marzyłem o tym, żeby występować przed publicznością, to bardziej myślałem o szkole teatralnej i o tym, żeby występować na deskach teatru. Raczej nigdy nie zakładałem, że będę śpiewał. Śpiewałem sobie w łazience za zamkniętymi drzwiami tak, żeby sąsiedzi i rodzina nie słyszeli. Nie chciałem ich terroryzować. I pewnego dnia sprowadzałem replikę gitary Elvisa ze Stanów. Jako fan chciałem taki przedmiot mieć, tym bardziej, że gram na gitarze, więc to podwójna frajda. Wówczas koleżanki w pracy dowiedziały się o tym i zaczęły mnie wypytywać. Od słowa do słowa namówiły mnie, żebym przyniósł tę gitarę do pracy. Przyniosłem, spodobało się. Potem namówiły mnie na zrobienie pierwszego koncertu. Wynająłem dom kultury w Warszawie, zaprosiłem znajomych i nagrania z tego występu wrzuciłem na You Tube. I tak znalazł mnie Sławek Wódka, który jest twórcą zespołu The King's Friends. Zaprosili mnie do współpracy i tak to się zaczęło.
Pana podobieństwo do Elvisa to jest efekt pracy nad wizerunkiem czy natura i szczęście?
Wydaje mi się, że trochę natura tutaj musiała pomóc, bo nie mam zrobionych żadnych operacji plastycznych. Natomiast rzeczywiście na scenie stosuję makijaż. Też z tego powodu, że ludzie, którzy przychodzą i płacą za bilety na koncert, chcą tego Elvisa nie tylko słyszeć, ale chcą go też widzieć. Więc staramy się i poprzez stroje, które zamawiamy w Stanach Zjednoczonych, i poprzez cały wizerunek: fryzura, makijaż, ruch sceniczny, jak najbardziej zbliżyć się do tego, co jest w zasadzie nieuchwytne, czyli do ideału, jakim był Elvis Presley.
Ile trwa zrobienie z siebie Elvisa?
Całość nakładania wszystkiego na siebie - około godziny. Ci, którzy zamawiają nasze koncerty dziwią się wymaganiami co do garderoby i ile czasu potrzebujemy przed występem. Ale potem to na scenie się zwraca. Jest taki efekt wow w momencie rozpoczynania koncertu.
Godzinę sam makijaż?
Makijaż, fryzura...
Co można godzinę na siebie nakładać?
Nie chciałbym wszystkich tajników zdradzać, bo jednak konkurencja nie śpi. Natomiast, no wiadomo, jest dużo rzeczy. Każda kobieta, która występowała gdzieś, gdzie ten makijaż musi być trochę mocniejszy niż ten codzienny, wie, że tych rzeczy do nałożenia na twarz jest troszkę. Trzeba to robić w odpowiedniej kolejności, żeby twarz się nie świeciła, żeby było coś podkreślone, coś ukryte.
Czyli rozumiem, że takie słowo jak "konturowanie" bardzo dużo panu mówi. Nie tak, jak zwykłemu mężczyźnie.
Tak, oczywiście. Plus jeszcze ja dosyć intensywnie tańczę podczas koncertów, więc po nałożeniu całego makijażu, jest wymagany "make up sustainer", żeby to wszystko nie spłynęło ze mnie.
Makijaż jedno, fryzura drugie, ale też jest pan bardzo "elvisowo" ubrany. Skąd takie ciuchy się bierze? Bo w zwykłych sieciówkach raczej ich nie znajdziemy.
To prawda. Wszystko to, co noszę na scenie, to są stroje zamawiane w Stanach Zjednoczonych, szyte na miarę przez taką firmę, dla której pracuje Bill Belew, który był krawcem Elvisa Presleya. Oni tam mają te oryginalne wykroje. Cykl produkcyjny takiego stroju to jest minimum sześć miesięcy, bo najpierw trzeba zrobić strój próbny, który jest przesyłany, są przymiarki, odsyłane są zdjęcia, potem upinamy ten strój agrafkami i odsyłamy taki upięty. I dopiero na bazie tego jest robiony ten docelowy. Wyjątkiem jest pas, który dzisiaj akurat mam na sobie. W tej chwili to jest jeden z chyba dwóch takich pasów na świecie. To są dokładne repliki pasu, którego używał Elvis zrobione z takich samych materiałów, jak miał Elvis. I to robił taki człowiek, Arthur Ceatano z Las Vegas, który ma fioła na punkcie pasów elvisowych, i dokładnie, z pedantyzmem odtwarza to, jak one wyglądały.
Patrzę na pana dłonie i widzę biżuterię. Jak mężczyźnie nosi się pierścionki?
Są duże, ale nosi się bardzo dobrze. Żałuję, że na co dzień nie mogę tak chodzić.
To, co dzisiaj widzę to wizerunek typowo sceniczny?
To jest wizerunek sceniczny. Oczywiście większości z tego, co mam na głowie, czyli bokobrody, fryzura, tego nie da się zdjąć. Więc jak idę do sklepu, to mimo wszystko ludzie i tak zwracają uwagę: niektórzy uśmiechają się życzliwie, niektórzy pobłażliwie, wiadomo. Kiedyś zostałem zapytany, czy wydaje mi się czasami, że jestem Napoleonem, na przykład. Odpowiadam: nie, tylko Elvis. Na co dzień ubieram się troszeczkę bardziej zwyczajnie, natomiast ludzie, którzy mnie znają wiedzą, że ja lubię kolorowe koszule, lubię kowbojki, gdzieś ten Elvis cały czas we mnie jest. Tym bardziej, że z taką fryzurą trudno byłoby nagle ubrać się na przykład jak Justin Timberlake.
Ludzie zaczepiają, coś mówią? Widzą w zwyczajnym Piotrze Elvisa?
Zdecydowanie widzą, natomiast zaczepiać - raczej nie. Bardzo sporadycznie zdarzają się przypadki, że ktoś coś powie albo poprosi o jakieś zdjęcie. Raczej dlatego, że wcześniej mnie widział na przykład na koncercie i chciałby sobie zrobić zdjęcie tak prywatnie, niż tak po prostu, że spotkał obcą osobę podobną do Elvisa i chciałby ją zaczepić.
Jedna taka zabawna historia mi się zdarzyła. Kiedyś podszedł do mnie taki 7-letni chłopczyk i patrzył na mnie takimi wielkimi oczami, i ja już sobie w duchu myślałem: "Boże, jakie to piękne, że to dziecko poznało Elvisa". A on mówi: "Jaki pan strasznie jest podobny do... X-mena".
A czy młode pokolenie zna Elvisa?
Ta pamięć o Elvisie jest coraz słabsza z pokolenia na pokolenie. Młodzi ludzie praktycznie w ogóle nie znają ani tej postaci ani jego twórczości. Natomiast mamy to szczęście, że w okresie letnim gramy dużo koncertów plenerowych, które są koncertami otwartymi, w sezonie zimowym - dużo eventów firmowych, i tam trafiają bardzo różni ludzie. Również bardzo młodzi, którzy nie mieli okazji wcześniej poznać twórczości Elvisa. I dla nas takim bardzo dużym wyróżnieniem jest sytuacja, gdy po jakimś tygodniu, czy dwóch tygodniach, trafiają do nas wiadomości, że ktoś po naszym koncercie kupił płytę Elvisa, zaczął słuchać i rzeczywiście odkrył tę muzykę. Zresztą taki był cel tego rozpoczynania śpiewania. Jedno to oczywiście spełnienie marzeń i tego, żeby występować na scenie. A drugie, żeby propagować muzykę Elvisa, bo uważam, że to jest muzyka na tyle piękna, ponadczasowa i czasami tak koszmarnie pokazywana przez odtwórców Elvisa, że warto troszeczkę ten obraz odczarować.
Do prawdziwego Elvisa fanki bardzo często pisały listy, wyznawały miłość. Jak jest w przypadku polskiego sobowtóra?
To nie jest tak, jak z prawdziwym Elvisem. Być może niektórym osobom tak się wydaje, że to jest takie odtwarzanie wszystkiego, włącznie z życiem prywatnym. Zdecydowanie to, co robimy, traktujemy jako pracę i jako pewien spektakl. I oczywiście zdarzają się bardzo żywiołowe reakcje damskiej publiczności, natomiast wydaje mi się, że te piski, te krzyki, to również jest część tego spektaklu. To świadczy o tym, że udało nam się tę publiczność na tyle wciągnąć w naszą opowieść, że oni na chwilę weszli też w rolę tych fanek Elvisa. I nie sądzę, żeby to było spowodowane jakimś prywatnym uwielbieniem do Piotrka Skowrońskiego. Raczej czuję się osobą, która właśnie odgrywa pewną rolę, ma jakieś zadanie do wykonania i staram się to robić jak najlepiej potrafię.
Wiadomo, że Elvis na scenie zawsze marzył, że te dziewczyny kiedyś przyjdą do garderoby, że jakaś bielizna poleci na scenę. I w zasadzie zdarzyło mi się dwa razy, że jakieś części garderoby wylądowały obok. Raz to był sweter, taki wełniany. Drugi raz to był... taki wielki filcowy gumiak. To był koncert plenerowy w jakiejś wsi i pewien pan postanowił się podzielić tą częścią garderoby. Był już naprawdę zmęczony alkoholem i stwierdził, że temu fajnemu Elvisowi da... gumiaka.
Zostajecie pewnie po koncertach, rozdajecie autografy, robicie sobie zdjęcia z fankami. To takie pytanie techniczne: jak pan się podpisuje?
Ja zawsze podpisuje się "Skowik", nigdy nie podpisuję się "Elvis Presley". Jestem fanem Elvisa, takim totalnie zbzikowanym, więc Elvis był jeden, jedyny, niedościgniony i absolutnie nie chcę podpisywać się jako "Elvis".
Ciężko było nauczyć się tego ruchu scenicznego Elvisa?
Dla mnie nie, dlatego, że od dziecka słucham i oglądam Elvisa. Też mogę anegdotkę opowiedzieć jak byłem w technikum elektronicznym i mieliśmy warsztaty. Na tych warsztatach był telewizor i magnetowid. I nigdy tam nic nie było wyświetlane. Zapytałem kiedyś pana, czy mógłbym czasami przynieść jakąś kasetę i coś wyświetlić. I on powiedział: "OK, ale umówmy się tak, że to każdy może przynosić". Ponieważ żaden z kolegów nie chciał przynosić żadnych kaset, to ja na każde warsztaty przynosiłem kasety z koncertami Elvisa. Więc ja jestem od dziecka tak przesiąknięty tym wizerunkiem, tym ruchem scenicznym, także to nie jest trudne. Dla mnie najtrudniejsze na scenie to jest powstrzymywanie się od tańczenia. Koledzy z zespołu bardzo mnie piłują i mówią: "Piotrek, oszczędzaj się. Nie możesz w pierwszej piosence wszystkiego z siebie dać, bo potem padniesz".
Są jakieś kroki? Jakaś choreografia ułożona? Czy po prostu, jak pana muzyka poniesie, tak to wszystko leci?
Bardzo bym chciał ułożyć sobie choreografię. I bardzo dużo nad tym pracowałem, żeby do różnych piosenek układać sobie choreografię. Wszystko bierze w łeb jak zaczynam słuchać muzyki, jak pierwsze takty utworu się odezwą, bo ciało po prostu reaguje tak, jak reaguje. I nie mam na to za dużego wpływu.
Na rodzinne imprezy chyba pan się nie stylizuje na Elvisa...
Nie, nie, oczywiście, że nie. W domu jestem przede wszystkim Piotrkiem. Natomiast dla rodziny moje zajęcie jest bardzo ciężkie, bo liczba wyjazdów jest duża. Do koncertów dochodzą jeszcze próby, więc dosyć często mnie nie ma w domu. W wyobraźni człowieka, który nigdy nie był w trasie koncertowej, to wygląda tak, że się jedzie, że jest szał, że potem jest jakaś balanga wielka, alkohol się leje strumieniami i to wygląda jak na filmach. Natomiast rzeczywistość jest taka, że jedziemy 7 godzin, 3 godziny się instalujemy, 40 minut gramy, 2 godziny się składamy i znów 7 godzin wracamy. Raczej to jest jazda i siedzenie w naszym busie.
Znajomi proszą czasami pana o jakiś krótki występ?
Raczej nie. Moja rodzina chyba ma już dość tego, że jestem tym Elvisem, więc raczej mnie nie prosi. Rzeczywiście jak są jakieś duże wydarzenia, na przykład miałem ślub kuzyna niedawno, to na tym ślubie kilka piosenek zaśpiewałem, zostałem o to poproszony. Ale też staram się nie prowokować takich sytuacji, bo mam świadomość, że to, co robię na scenie, to jakbym przynosił prace do domu.
Polski Elvis utrzymuje się tylko z występów?
Niestety nie mam jeszcze takiego komfortu, żeby żyć tylko z muzyki. Jestem po Politechnice Warszawskiego, po teleinformatyce. I taka codzienna praca to jest informatyka.
Opowiedzmy o pana sukcesach. Jest pan polskim Elvisem, który na swoim koncie ma już trochę sukcesów także tych międzynarodowych.
Tak, to prawda. Udało się dojść do finału w mistrzostwach Europy w Blackpool. To bardzo duże osiągnięcie. Byłem w siódemce najlepszych Elvisów w Europie. I trzykrotnie udało się wygrać konkurs na najlepszego Elvisa w Polsce. Miałem też dwukrotnie zaproszenie do Memphis, żeby śpiewać podczas Elvisweek'u, czyli obchodów śmierci Elvisa. Niestety ze względów finansowych nie mogłem uczestniczyć.
Ilu jest sobowtórów Elvisa na świecie?
Szacuje się, że w Stanach mniej więcej 80 tys. ludzi żyje wyłącznie z tego, żeby udawać Elvisa Presleya. W Polsce jest około 30 odtwórców. Myślę, że w USA takich sobowtórów, o których można byłoby śmiało powiedzieć: "OK, tego człowieka warto byłoby zobaczyć", no to może jest z 20-30.
To chyba jedyna taka gwiazda, którą aż tyle osób chce naśladować?
To prawda. To rzeczywiście fenomen. Myślę, że to wynika z kilku rzeczy. Po pierwsze, Elvis był pierwszy. Przecierał te szlaki dla całego pokolenia białych muzyków do zajmowania się rock'n'rollem. Zresztą słyszałem wywiad z Carlem Perkinsem, który mówił, że jak usłyszał w radiu "That's Alright Mama", to oni już od dawna tworzyli tę muzykę, tylko nie wychodzili z nią na szersze wody. Jak usłyszał, to stwierdził: "Kurcze, skoro Elvis - mój biały kumpel, tak samo jak ja - może to śpiewać, może tak pokazywać tę muzykę, dlaczego my nie możemy?" To rozpoczęło tę rewolucję. W tym sensie Elvis był pierwszy. Druga rzecz jest taka, że wizerunek sceniczny Elvisa, czyli ten biały kostium obcisły z cekinami, czarne włosy, duże bokobrody, jest stosunkowo łatwy do odtworzenia. I łatwo jest ubrać się w byle jaką firankę z cekinami, przewiązać jakimś sznurkiem, nałożyć czarną perukę i wszyscy powiedzą: "O, to jest Elvis!"
Skąd się wziął fenomen Elvisa?
Jedna rzecz to właśnie to przecieranie szlaków. Druga: nieprawdopodobna zdolność do przekazywania emocji swoim głosem. Ja osobiście znam osoby tutaj w Warszawie, które nie znają języka angielskiego i miały łzy w oczach słuchając ballady "Bridge over Troubled Water". To jest naprawdę wielka umiejętność, żeby głosem wyśpiewywać emocje. Elvis potrafił to robić doskonale. Do tego, bardzo duża różnorodność gatunków muzycznych, które nagrywał i w zasadzie w każdym z tych gatunków - czy to jest rock’n’roll, country, rockabilly, rhythm and blues czy to są piosenki gospel lub świąteczne - wypadał świetnie. W zasadzie trudno jest znaleźć takie nagranie Elvisa, gdzie człowiek by powiedział: "No nie, nie. Lepiej byłoby, aby nie śpiewał tej piosenki".
Jak pani weźmie sobie pierwsze nagrania ze studia Sun, gdzie jest w zasadzie tylko kontrabas, Sccoty Moore gra pojedyncze dźwięki na gitarze i DJ Fontana coś tam na małym zestawie perkusyjnym dogrywa, w zasadzie jest tam sam wokal Elvisa. Tam nie ma żadnych dźwięków harmonicznych, które by mogły podtrzymywać ten wokal w sensie dodania harmonii wypełniającej tło. I tych piosenek się świetnie słucha. Podejrzewam, że ktokolwiek inny wziąłby się za taką piosenkę, za te smętne niestety ballady, jakimi były te pierwsze piosenki Elvisa, to po prostu byłoby to nie do słuchania. Trzeba było człowieka z wyjątkowym talentem, żeby w wieku 19 lat w taki sposób śpiewać piosenki w zasadzie bez muzyki w tle. I do tego wszystkiego dochodzi jeszcze ponadprzeciętny wygląd. Jak się popatrzy na jego zdjęcia, 1968 rok, albo zaraz po powrocie z wojska w 1960, no naprawdę to jest człowiek, który mógł być modelem. I umiejętność zachowania się na scenie, czarowania tej publiczności, zarządzania w zasadzie publicznością. On wychodząc na scenę, miał w kieszeni wszystkich ludzi zanim jeszcze się odezwał.