"Na ekranie spotykamy kogoś, kto cierpi fizycznie, zbliża się do śmierci i pragnie dokonać czegoś ważnego. Coś, o czym jego dzieci będą pamiętać i jego kraj będzie pamiętał także. To tworzy napięcie" - mówi w rozmowie z korespondentem RMF FM Kenneth Branagh, aktor i równocześnie reżyser filmu "Jack Ryan: Teoria chaosu". Film będzie można oglądać od dziś w kinach!
Bogdan Frymorgen: Twoje pojawienie się na ekranie na początku filmu szokuje. Widzimy, jak kopiesz człowieka w brzuch i zanim zobaczymy twoją twarz. Od razu wiadomo, że to nie będzie "Wiśniowy Sad", ale coś bardziej szorstkiego - wcielasz się w postać Wiktora Czerewina. Czy z łatwością grywasz ciemnie charaktery?
Kenneth Branagh: W tym przypadku podobało mi się to, że Czerewin jest spokojnym i zdyscyplinowanym człowiekiem. Nie myślałem nawet o nim w kategoriach "drania". To ktoś, kto w imieniu swego narodu i w imieniu swojej rodziny czuje głęboki uraz do Stanów Zjednoczonych. Tak przynajmniej myśli. Czerewin niewiele mówi, jest spokojny. Nie zajmuje się wieloma rzeczami naraz. Koncertuje się na jednej, ale to specyficzne zadanie może być brzemienne w skutkach. On nie jest psychopatą, jest bardzo niebezpiecznym strategiem.
Czerewin niewiele mówi. Jako aktor i reżyser koncertujesz się na jego twarzy. Widzimy ją często na ekranie w dużym zbliżeniu. Jest jak scena. W jego oczach i ustach toczy się wartka akcja. Czy wymagało to od ciebie szczególnego wysiłku?
Ludzie, którzy jak Czerewin są tak monotematyczni i skoncentrowani na swych działaniach, potrafią żyć w chwili obecnej - tu i teraz. Skupiają się na swym zadaniu. Nic innego ich nie interesuje. Tylko czasami, kiedy odsłaniają karty, doznajemy szoku, że tak naprawdę knuli coś zupełnie innego. Co jest niezwykle ważne w filmie, Czerewin zdaje sobie sprawę, że umiera. Na ekranie spotykamy kogoś, kto cierpi fizycznie, zbliża się do śmierci i pragnie dokonać czegoś ważnego. Coś, o czym jego dzieci będą pamiętać i jego kraj będzie pamiętał także. To tworzy napięcie. Czerewina prześladuje także własne sumienie. Zaczyna brakować mu czasu. To wszystko łącznie sprawia, że dla aktora, w tym dla mimiki twarzy, taka postać jest źródłem niekończących się możliwości.
Mamy więc do czynienia z bardzo rosyjską postacią. Czerewin zdaje sobie sprawę z ludzkiej śmiertelności. Lubi kobiety i wódkę. Jest też patriotą, nawet jeśli jego pojęcie patriotyzmu jest skrzywione. Mógłby z powodzeniem siedzieć przy stole u Czechowa i dyskutować z postaciami w jego sztukach.
Na pewno jest bardzo namiętny. Ma apetyt na życie. Chce wszystkiego więcej, coraz więcej. Tak jak widać to na filmie, w Moskwie. Ten sam apetyt ma to miasto. Ktoś mógłby to nazwać chciwością. Nawet jeśli nią jest, ta chciwość jest przystrojona rosyjskim romantyzmem. Jako Irlandczyk doskonale to rozumiem. Mamy taki sam stosunek do historii jak Rosjanie. Uwielbiamy żonglować słowami i patrzymy na życie w bardzo romantyczny sposób. Nawet nasz kraj postrzegamy podobnie. Jest taki moment w filmie, kiedy Wiktor powinien chełpić się odniesionym właśnie sukcesem, tymczasem jest odurzony pięknem kobiety, z którą rozmawia, a jego myśli biegną w kierunku poezji Lermontowa. To bardzo rosyjskie zachowanie.
Reżyserowałeś wiele dramatów Szekspira, masz za sobą wystawianie rosyjskich klasyków i filmy akcji. Czy te ostatnie stają się powoli ważną częścią twojej reżyserskiej i aktorskiej kariery? Traktujesz je na równi ze swoimi wcześniejszymi osiągnięciami? A może to prosta ucieczka do czegoś zupełnie innego?
To zdecydowanie nowy etap mojej kreatywnej przygody. Myślę o tych trzech filmach akcji, które nakręciłem. W pewnym sensie to dla mnie niespodzianka. Przyznam, że bardzo wkręciłem się w reżyserowanie "Thora". Mieszkałem wtedy w Stanach Zjednoczonych. Pozostałe dwa filmy zrobiłem w Anglii. Muszę przyznać, że z przyjemnością, gdy stanąłem na kreatywnym rozdrożu, skręciłem w kierunku tego typu filmów. Jestem też zupełnie otwarty na to, dokąd tą drogą dojdę.
W "Jacku Ryanie" oddajesz hołd klasykom. Jest taka scena w kinie, gdzie główny bohater ogląda czarno-biały film. Zauważyłem też, że w pewnym momencie na telewizorze, który stoi w hotelowym pokoju pojawia się "Dziecko Rosemary" Romana Polańskiego. Dlaczego?
Lubię dyskretnie oddawać hołd swoim mistrzom. W tej scenie w kinie leci "Przepraszam, pomyłka". Na ekranie widzimy Barbarę Stanwyck. Chciałem też mieć w filmie ducha Johna Cassavetesa i Romana Polańskiego. Czasami film potrzebuje błogosławieństwa wielkich tego ekranu i dlatego to robię. Oba te filmy, niezwykły melodramat i niezapomniany horror, mają niezwykłą atmosferę.
Nie obawiasz się, że po Jacku Ryanie Kenneth Branagh stanie się postacią w Rosji nielubianą?
Mam nadzieję, że Rosjanie nie przyjmą tego filmu jako obrazu Rosji lub Rosjan, lecz jednej, konkretnej osoby - Wiktora Czerewina. Uważam, by w thrillerze nie pokazywać krystalicznego bohatera bez skazy. Nie pokazuję też Ameryki zupełnie pozbawionej wad. Więc w tym sensie to nie jest taki jednostronnie rewolwerowy, proamerykański film. Potrzebowaliśmy wiarygodnego przeciwnika, a Rosja nim jest. Zawsze nim była. A niektóre cechy Czerewina są podobne. Ale on jest konkretnym człowiekiem. On nie jest Rosją.
W twoim filmie Czerewin działa jednak na zlecenie rosyjskiego rządu, a jego fabuła nie rozgrywa się w odległej przeszłości. Rozgrywa się współcześnie.
W świecie szpiegowskim bywają różne sytuacje. Nie określamy wyraźnie, jakie są powiązania naszego antybohatera z rosyjskimi władzami. Tak jak poza filmem, nie do końca rozumiemy relację między rosyjskimi oligarchami a rosyjskim rządem. Mamy tu więc do czynienia z pewnym niedopowiedzeniem, lub jak kto woli - dwuznacznością.
(abs)