Mąż nie mówił do niej inaczej niż Maryleńko. Można było ich spotkać we wszystkich poznańskich kinach, choć najczęściej w Muzie przy Świętym Marcinie, nad którą z resztą zamieszkali 10 lat temu. Mieli swoje ulubione festiwale w całym kraju. Jeździli do Gdyni, Warszawy, Wrocławia i Łagowa, który polubili w szczególności. Każdy obejrzany film, a było ich kilkanaście tysięcy – odnotowywali w prowadzonych z pieczołowitością zeszytach. Pan Bogdan robił to nawet za pomocą wymyślonego przez siebie alfabetu. Kiedy zmarł trzy lata temu, pani Maryleńka do kina przychodziła sama. Nie uznawała innego sposobu oglądania filmów. Ostatni w swoim życiu, ze względu na brak sił – zgodziła się obejrzeć na laptopie.
Dołączyła do Pana Bogdana i jesteśmy pewni, że gdziekolwiek są, mają do dyspozycji największy ekran i najbogatszą bibliotekę filmów do obejrzenia - poinformowało w sobotę na swoim profilu na facebooku Kino Muza. Pod postem natychmiast ruszyła lawina wspomnień poznaniaków o tej wyjątkowej parze. "Pięknie patrzyło się na ich wyjątkową pasję do kina i bliskość", "Zawsze razem, zawsze w kinie", "Przesympatyczne małżeństwo" - piszą internauci. Tak w istocie było. Choć byli najbardziej rozpoznawalnymi kinomanami w kraju, byli niezwykle skromni, otwarci i gotowi na rozmowę. W stwierdzeniu, że kino było ich całym życiem, nie ma ani trochę przekłamania.
Po raz pierwszy rozmawialiśmy w kinie Muza, w trakcie jednego z tzw. tanich czwartków. Chwilę przed seansem zapytałem czy państwo Kalinowscy zgodziliby się na wywiad. Bez chwili wahania zaprosili mnie do domu, kilka dni później. Mieszkali wtedy na Polnej, na Jeżycach i obawiali się, że zostaną bez dachu nad głową, bo kamienica została przeznaczona do rozbiórki. Był grudzień 2009 roku. Rozmawialiśmy o życiu, kinie, ale też o ich obawach związanych z mieszkaniem. Szczęśliwie po kilku miesiącach, dzięki zaangażowaniu pracowników Muzy, udało się wyremontować i przeznaczyć dla nich lokum nad kinem. Kiedy w trakcie naszego spotkania popijaliśmy herbatę, pan Bogdan zaproponował partyjkę w wymyśloną przez siebie grę, która - jeśli dobrze pamiętam - nazywała się "żołnierze". Na pierwszą myśl jej zasady były zbliżone do szachów. Po dokładnym instruktarzu rozpoczęliśmy grę. Z partyjki zrobiły się trzy, wygrane dla pana Bogdana oczywiście, co za każdym razem wywoływało na jego twarzy uśmiech od ucha do ucha. Po zakończonej grze zaczęliśmy rozmawiać o tym, jak państwo Kalinowscy się poznali oraz o ich pasji do kina. Z rozmowy zapamiętałem zwłaszcza wypowiedź pana Bogdana, który opowiedział mi o swojej imponującej determinacji w staraniu się o rękę pani Marii.
Połączyła ich zatem literatura i jak się okazało - film. Prowadzenie zeszytów z tytułami obejrzanych filmów rozpoczęła pani Maria. Pierwszy z nich, który znalazł się w jej zestawieniu to radziecka produkcja "Dziewczyna z gitarą" z 1958 roku. Kiedy rozmawialiśmy 11 lat temu, najsłynniejsza para kinomanów miała na swoim koncie już ponad 10 tysięcy filmów, obejrzanych wspólnie. Przy tytule każdego z nich, w skrupulatnych zapiskach widniała nazwa kina, oraz dokładna data seansu. W osobnej rubryce było też miejsce na spostrzeżenia po seansie.
W swoich zbiorach mieli już na tyle dużo danych, że prowadzili wewnętrzną statystykę - obejrzanych filmów, odwiedzanych festiwali. Wszystko oczywiście przelewali na papier, odręcznie. Bez dostępu do komputera i internetu. Kilka kserokopii swoich zapisków przekazali mi na pamiątkę. Na jednej z kartek znalazło się zestawienie co tysięcznych filmów. Dziesięciotysięczny film, który zobaczyli to "Happy go lucky, czyli co nas uszczęśliwia" obejrzany 28 listopada 2008 roku w Multikinie Stary Browar.