Los jej i jej męża stał się jedną z głównych historii wychwalanego miniserialu "Czarnobyl". Pół roku po premierze pierwszego odcinka Ludmiła Ignatenko oskarża HBO i producentów serii, twierdząc, że nie wyraziła zgody na wykorzystanie jej historii. W rozmowie z BBC opowiada, jak musiała się mierzyć z krytyką po emisji programu.
Kiedy dowiedziałam się, że będzie o mnie kręcony serial, to poczułam ból, byłam zaniepokojona - mówi wdowa sierżanta Wasilija Ignatenki, którego załoga jako pierwsza dotarła do elektrowni jądrowej w Czarnobylu tuż po eksplozji z 26 kwietnia 1986 roku.
Wasilij i Ludmiła byli udanym małżeństwem. W 1986 roku oczekiwali swojego pierwszego dziecka. Wydarzenia feralnej nocy zmieniły ich życie raz na zawsze. Wasilij, próbując ugasić dach elektrowni, przyjął śmiertelną dawkę promieniowania. Po niespełna trzech tygodniach zmarł w szpitalu w Moskwie.
Los młodego małżeństwa stał się jedną z głównych historii miniserialu HBO "Czarnobyl". Seria odniosła ogromny sukces. W rolę Ludmiły wcieliła się aktorka Jessie Buckley.
Dziś Ignatenko twierdzi, że telewizja przyniosła jej same kłopoty.
Od momentu emisji pierwszego odcinka była "ścigana" przez dziennikarzy. Doszło do tego, że jeden postawił stopę w drzwiach i zaczął ot tak nagrywać ze mną wywiad - mówi w rozmowie z BBC.
Wspomina również ostatnie chwile spędzone z mężem. Wstał i podał mi goździki, które chował pod poduszką. Były to ostatnie kwiaty, które mi przyniósł. Będę pamiętać do końca życia, jak staliśmy razem przy oknie. Nie wiedzieliśmy, że był to nasz ostatni romantyczny moment razem - mówi.
Ciężarna Ignatenko nie powinna przebywać w towarzystwie silnie napromieniowanego człowieka. We wspomnieniach, które opublikowała wcześniej w książce "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości" Swietłana Aleksijewicz, Ignatenko mówiła, że jej mąż został przez pielęgniarki określony jako "reaktor jądrowy".
Konsekwencje okazały się tragiczne: dziecko kobiety zmarło cztery godziny po porodzie.
Po emisji serialu ludzie zaczęli ją masowo krytykować za zabicie własnego malucha.
Pytali mnie, dlaczego byłam z mężem, chociaż wiedziałam, że jestem w ciąży. Ale jak mogłam go zostawić? Myślałam, że dziecko jest we mnie bezpiecznie. Nic nie wiedzieliśmy wtedy o promieniowaniu - mówi.
Kobieta krytykuje także serial, twierdząc, że było w nim "wiele kłamstw". Ma za złe twórcom, że podczas kręcenia filmu nikt z ekipy nie spotkał się z nią osobiście. Zadzwonili do mnie z Moskwy, powiedzieli, że filmują na Łotwie i w Kijowie, ale nie mogli się wcześniej ze mną skontaktować. Potem powiedzieli, że zapłacą mi 3 tysiące dolarów. Po co? - pytałam. Powiedzieli, że za samo to, że tam jestem. Rzuciłam, że nikt nie daje pieniędzy za nic i rozłączyłam się - opowiada.
Ignatenko podkreśliła, że nie ufała z początku osobie dzwoniącej, gdyż myślała, że to oszustwo. Jednym z powodów był numer moskiewski. Zwykle nie dzwonią do nas na Ukrainę, jesteśmy w konflikcie z Moskwą - wyjaśnia.
HBO odrzuca zarzuty kobiety. W oświadczeniu dla BBC stacja podkreśliła, że producenci wszystkie historie - w tym Ludmiły i Wasilija - potraktowali poważnie i z najwyższą wrażliwością, a twórcy mieli kontakt z wdową podczas kręcenia.
Ludmiła miała również okazję wziąć udział w tworzeniu historii, przekazywać nam informacje - zapewniają przedstawiciele HBO. Podkreślają także, że kobieta nigdy nie powiedziała, że nie chce, by jej historia została zekranizowana.